Monday, December 26, 2011

Nie lubię Świąt.

... i jak sięgam pamięcią - nigdy nie lubiłem. Nie mam na myśli czasów dziecięcych. Wtedy Święta kocha się całym sobą. Ale już dosyć wcześnie zaczęło mnie nie zastanawiać, dlaczego ludzie, w te kilka dni, starają się być tacy mili dla siebie? Dlaczego nie mogą być tacy przez cały rok? I żeby nie było jakiś podejrzeń - nie pochodzę z patologicznej rodziny, nie mam złych wzorców :))) Męczyło mnie, że wszystko w tym czasie jest takie "na siłę". A potem, kiedy miałem 17 lat, najpierw umarł ojciec a po nim, przez parę kolejnych lat, odeszła połowa moich bliskich. I to nie tylko tych ze starszego pokolenia. O tamtej pory, jak tylko zbliżają się Święta, zaczynam myśleć o tych wszystkich, których nigdy już nie zobaczę przy wigilijnym stole. Jeszcze jak mieszkałem w Polsce to jakoś udawało mi się "wkręcić" na świąteczne obroty. Wszechobecne w mediach kolędy bardzo w tym pomagały. A teraz...

A teraz mieszkam w kraju, w którym przed Świętami, czyli w tak zwany "party season", puszczają w radiu spoty przypominające kobietom o tym, żeby zrobiły sobie zapas pigułek poronnych, a w centrach większych miast rozstawiają szpitale polowe, żeby można było na miejscu zająć się zapitymi i zaćpanymi obywatelami.

Zamiast życzeń, na które i tak już jest za późno, zagram wam to samo, co w zeszłym roku. Dwa kilo smutku, trzy łyżki depresji i szczypta nadziei.

Monday, December 12, 2011

Chciałbym być lepszym człowiekiem

Pewnego dnia syn zapytał ojca:
- Tato, pobiegniesz ze mną maraton?
- Ok - odpowiedział ojciec.
Za jakiś czas syn pyta:
- Tato, zrobimy jeszcze jeden?
- Jasne - padła odpowiedź.

Pewnego dnia syn pyta:
- Tato, a może pobiegniemy Ironman. (Ironman to najtrudniejszy triathlon na świecie: 4km w wodzie, 180 km na rowerze i pełny maraton biegiem.)
I tym razem ojciec odpowiedział "tak"

Historia wydaje się banalna, prawda? No więc obejrzyjcie ten film.


Ja się popłakałem.




A tu krótki dokument.

Sunday, December 11, 2011

Lekki dyskomfort psychiczny

Pojechałem dzisiaj na łódkę sam. Marzena stwierdziła, że siedzi w domu. Ok, gonił nie będę, nie?! Szczerze mówiąc mnie też nie bardzo chciało się jechać bo prognozy zapowiadały pogodę pod psem, ale nie było nas na łódce już dwa tygodnie, więc trzeba było zobaczyć czy wszystko ok. Jak dojechałem na miejsce to pierwsze co zrobiłem to odpaliłem silnik. Nie miałem zamiaru nigdzie płynąć - chciałem, żeby pochodził z pół godziny. Ale jak już go uruchomiłem to rozejrzałem się wokoło. I pomyślałem sobie, że zapowiadanego deszczu jakoś nie widać, wiatr też lżejszy niż w prognozach, silnik już chodzi a zaczepienie foka na sztagu zajmie mi 2 minuty. Poza tym pomyślałem, że może w końcu przetestuję autopilota. No i tak od słowa do słowa (ze sobą gadałem :))... zanim mi przeszła ochota na żeglowanie - mijałem główki wejściowe do mariny. Niestety jak już wyszedłem na szersze wody to okazało się, że nie jest tak pięknie jak wyglądało z mariny. Kilka dni sztormowych tak rozbujało Kanał, że fale wchodziły do połowy wejścia do zatoki. Pierwszy raz widziałem w tym miejscu załamujące się grzywacze. Zdecydowałem, że jednak nie mam ochoty moknąć i wracam na spokojniejsze wody. Pomyślałem tylko, że jak już tu jestem to zrobię kilka kółek na silniku, żeby pochodził pod obciążeniem. Była też okazja sprawdzić autopilota. W tym temacie mogę powiedzieć tylko tyle, że działa.

Niecałe dwie godziny później wracałem do mariny. A wracałem myśląc o jednej rzeczy. Kiedy w młodości zaczytywałem się książkami samotników zawsze poruszony był temat strachu przed wypadnięciem za burtę. W przypadku żeglugi samotnej wypadnięcie za burtę oznacza śmierć. Jacht najczęściej żegluje pod samosterem lub autopilotem. A to oznacza, że jacht będzie trzymał kurs aż wyląduje na brzegu. Nawet jeśli ten brzeg jest po drugiej stronie Atlantyku. Nie ma na pokładzie nikogo kto stanąłby w dryf nie mówiąc już o wracaniu po rozbitka. 

Kiedy czytałem o tym w książkach wydawało mi się, że rozumiem o czym piszą. Rozum mówił, że potrafię wyobrazić sobie jak można się czuć będą postawionym przed tak czarno-białym problemem. Ale teraz mogę powiedzieć, że co innego wyobrażać sobie a co innego przeżyć to osobiście. Po  wyjściu z mariny zrobiłem parę kółek, żeby upewnić się, że autopilot działa poprawnie. Kiedy miałem pewność ustawiłem się tak, żeby iść środkiem kanału prowadzącego na szerokie wody a sam poszedłem na dziób szykować foka do postawienia. Ale zanim zabrałem się za odwiązywanie krawatów wiedziałem, że dzisiaj nici z pływania. Jeden rzut oka przed dziób wystarczył - było za bardzo "żeglarsko" jak na dwugodzinne, przyjemnościowe pływanie. Postałem jeszcze chwilę na dziobie trzymając się sztagu. W sumie to ładny widok miałem przed sobą - wąski kanał ze spokojną jeszcze wodą a w perspektywie załamujące się na przyboju fale. Kiedy odwróciłem się, żeby wrócić do kokpitu spojrzałem na ster i w tym momencie spłynęło na mnie zrozumienie. W tej jednej chwili dotarło do mnie, jak bardzo się myliłem myśląc, że rozumiem o czym pisali ci wszyscy żeglarze. W miejscu sternika, tam gdzie zawsze siedziała Marzena, teraz widać było tylko cięgno autopilota poruszające rumplem to w lewo, to w prawo. Nie było nikogo kto by po mnie wrócił, nikogo kto wezwałby pomoc, nikogo kto mógłby wyjaśnić co się stało. W baku jest paliwa na jakieś 15 godzin więc jacht odnaleziono by na środku Kanału Angielskiego. Postałem jeszcze chwilę, gapiąc się na samodzielnie poruszający się ster, przyzwyczajając się do mrówek chodzących po plecach. 

Miałem o czym myśleć wracając do mariny. Pozostał tytułowy lekki dyskomfort. W przyszły roku będzie więcej okazji, żeby się z nim oswoić. Zamierzam trochę więcej popływać samemu.  

Sunday, December 4, 2011

Raz na wozie, raz...

Szkoła idzie nam ciężko. Przede wszystkim dają się we znaki braki w przygotowaniu instruktora. Miotam się a cierpi na tym Marzena. Mam wredną cechę impulsywnego reagowania w sytuacji, kiedy napotykam na mur. Do tego dochodzi fakt, że ciągle zapominam, że pewne rzeczy dla innych nie są tak oczywiste jak dla mnie. Kiedy Marzena ma kłopoty ze zrozumieniem jakiegoś problemu sytuacja komplikuje się w klasyczny sposób: im bardziej ona pyta tym bardziej ja się wściekam, a im bardziej ja się wściekam, tym bardziej ona się "okopuje". I mamy pat. Najlepsze co wtedy można zrobić to wrócić do mariny. Chociaż nie chcę, żeby ktoś odniósł wrażenie, że awantury na pokładzie Saoirse są na porządku dziennym. Absolutnie nie! Przez znakomitą większość czasu idzie nam naprawdę nieźle. Ale zdaję sobie sprawę z własnej niewiedzy i braku przygotowania do uczenia. Dopiero dociera do mnie, że osoby które uczeniem zajmują się na co dzień, mają o wiele lepszą umiejętność rozumienia uczniów. Przez cały czas mają świadomość tego, że ich uczniowie nie mają ich wiedzy, i trzeba znaleźć przyswajalny dla nich sposób na jej przekazanie.

Innym problemem jest pogoda. Tak się jakoś wrednie składa, że ostatnimi czasy w ciągu tygodnia jest "lajtowo" a rozwiewa się na weekend. Nie chcę wychodzić na wodę jak urywa łeb bo wydaj mi się, lepiej będzie jeśli Marzena skupi się na manewrach a nie na walce z żaglami i sterem. Ciężkiej pogody już doświadczyła, teraz chodzi bardziej o to, żeby szlifowała wiedzę i umiejętność rozumienia otaczającej ją  sytuacji.

A z pozytywnych zdarzeń to zrobiłem w końcu szafkę nad nawigacyjnym i Marzena urwała linkę od gazu. Swoją drogą dlaczego takie awarie zdarzają się zawsze (lub prawie zawsze) w najmniej odpowiednim momencie. Czy taka linka nie może pęknąć pół mili od brzegu, na szerokiej wodzie? Nie, ona musiała pęknąć akurat wtedy, kiedy wychodzimy z mariny, za sobą mamy falochron tejże, z prawej strony pomost paliwowy, z lewej pływający pomost "poczekalniowy" a przed dziobem pierwszą bramkę naprawdę wąskiego kanału prowadzącego na szerokie wody. Do tego żagle połapane krawatami na "postojowo" a miejsca dookoła po 10 metrów w każdą stronę. Na szczęście nie straciliśmy manewrowości. Wprawdzie nie można było zwiększyć obrotów silnika ale miałem kontrolę nad skrzynią biegów. Tak więc mogłem płynąć zarówno w przód jak i w tył. Wprawdzie tylko na wolnych obrotach, czyli bardzo wolno, ale miałem pełną kontrolę nad jachtem. Powolutku, powolutku, z dużą dozą nieśmiałości, ale udało nam się wrócić na własne miejsce przy kei. Dwie godziny pracy i miałem założoną nową linkę. Wprawdzie w tym dniu z pływania nic już nie wyszło ale przynajmniej kolejna rzecz na Saoirse jest zrobiona tak, jak być powinna. I to jest właśnie pozytywny aspekt urwania przez Marzenę tej cholernej linki. Bo prosiła się ona o wymianę (linka, nie Marzena) od dnia, w którym kupiliśmy jacht. Jak to się więc stało, że pękła dopiero teraz? Cóż, myślę że ma tu zastosowanie teoria mojego ojca. Ojciec był taksówkarzem i samochód był jego drugim domem. Albo nawet pierwszym, bo spędzał w nim więcej czasu niż we właściwym domu. A ponieważ tyle spędzał w nim czasu, to znał go jak własną kieszeń. Wiedział co, gdzie i dlaczego stuka, wiedział jak zaciągać ręczny, jak i kiedy włączać wycieraczki żeby nie piszczały itd. A przede wszystkim wiedział jak obsługiwać skrzynię biegów. Wiedział, że jedynkę trzeba wrzucać wykonując tępy, stały i mocny nacisk, a trójka nie wejdzie inaczej jak "z nagła szarpana". Tajemne to było ale działało. Do czasu. Raz na jakiś czas samochodu potrzebowała moja mama. Jeśli myślicie, że zaraz napiszę, że mama była fatalnym kierowcą, i potrafiła wykończyć skrzynię biegów po jednym wyjeździe do dziadków, to się bardzo mylicie. Mama była świetnym kierowcą. Problem według mojego ojca był taki, że wrzucała biegi... inaczej niż on. Jeden maminy wyjazd wystarczył, żeby tak pięknie chodząca skrzynia biegów została inaczej... przetarta. To wystarczyło, żeby przez następne kilka dni ojciec nie mógł dogadać się z własnym samochodem. Ile w tej teorii jest prawdy - nie wiem. Wiem, że w przypadku linki od gazu na naszym jachcie - sprawdziła się w 100%. Bo ja od początku wiedziałem, że ta linka jest lekko "luźnochodząca" przy samej manetce i wiedziałem, że dodając gazu należy na początku, lekko i z pewnym wyczuciem, "przepchnąć" ją przez pierwszy opór a potem będzie już "git". Ponieważ to zawsze ja wychodziłem z mariny, to do tej pory nie było problemów. Ale od kiedy zaczęliśmy szkołę to Marzena robi wszystkie manewry portowe. Tego konkretnego dnia, tuż po wyjściu z mariny, wjechał nam pod dziób jakiś nieduży motorowy jacht. Trzeba było szybko dać wsteczny, żeby zatrzymać Saoirse w miejscu i zrobić tamtemu miejsce na manewr. No i Marzena zrobiła wszystko poprawnie. Z tym, że nie "pomojemu". Dodała gazu zbyt energicznie i nadwyrężona linka pękła. Może gdybym powiedział jej wcześniej jak to robić "pomojemu", to nie byłoby tej awarii. Ale z drugiej strony ta linka i tak by kiedyś pękła, a przynajmniej teraz obyło się bez strat. 

A szafka na nawigacyjnym wygląda tak

Przed...


















w trakcie...


















i po...



















Wizualizowałem ją sobie przez dwa lata. Strach pomyśleć ile mi czasu zajmie budowa jachtu, nie? Choć na razie, jeszcze nic nie wskazuje na to, żebym się na to odważył. 

Monday, November 28, 2011

Pomnik powstańców

Będzie o tym jak się Polacy pod pomnikiem spotkali.

Ale na razie wstęp. Było to na początku naszej znajomości z Tomkami Hipopotamowymi Siedzieliśmy u nich na jachcie i przeglądaliśmy zdjęcia. Na jednym z nich była grupa ludzi sprzątająca jakiś pomnik. Na moje pytanie o to, co za historia jest na tym zdjęciu usłyszałem, że od jakiegoś czasu, wraz ze znajomymi sprzątają przed Świętem Zmarłych pomnik powstańców listopadowych, który znajduje się na cmentarzu w centrum Portsmouth. Muszę przyznać, że mnie zamurowało. Przyzwyczaiłem się do tego, że polska emigracja ostatnich lat nie mówi o niczym więcej niż o pieniądzach. Trzeba przyznać, że w większości przypadków tak jest i dlatego fakt, że spotkałem kogoś, kto ma czas i chęci na działania nie związane ze stanem konta bankowego był dla mnie tym bardziej zaskakujący. I pewnie dlatego ta historia tak bardzo zapadła mi w pamięć.

A zapadła tak bardzo, że zadzwoniłem w połowie października do Tomka i poprosiłem, żeby nas też zabrali jak będą w tym roku tam jechać. Pomyślałem sobie, że nie będę w tym roku na "moich" grobach w Polsce, to choć w ten sposób uczczę pamięć moich bliskich. Może to naiwnie brzmi ale tak naprawdę myślę. Zresztą w czasie jazdy do Portsmouth Marzena zapytała, ile w naszej obecności na sprzątaniu tego pomnika jest lansu a ile rzeczywistej, wewnętrznej potrzeby. Zastanawiałem się wtedy i muszę przyznać, że i teraz nad tym myślę. I coraz bardziej się w tym utwierdzam, że nie było żadnego lansu. Czasami trzeba zrobić coś takiego, żeby nie zapomnieć, że są rzeczy ważniejsze niż codzienność. Bo w pogoni za pieniądzem zapominamy, że historia nie zawsze może być dla nas tak łaskawa jak była przez ostatnie lata, że jeszcze za naszego życia możemy być postawieni przed próbą, której wcale nie chcemy. A wyrywając chwasty spomiędzy płytek chodnikowych lepiej się myśli na tym, co ja bym zrobił na ich miejscu, jak ja bym się zachował mając do wyboru ich drogę.

A poza tym spotkałem tam fajnych ludzi.

A teraz będzie o tym co to za pomnik. Na wstępie mała dygresja. Zaczynam coraz bardziej doceniać internet. Kiedy dowiedziałem się, że to pomnik powstańców listopadowych, a nie żołnierzy ostatniej wojny światowej (tak jak wcześniej myślałem), zacząłem szukać jakiś informacji. Dwie godziny googlowania i przypomniałem sobie wszystko to, czego uczyłem się na lekcjach historii. Gdzieś w zakamarkach pamięci kołatały się resztki wiedzy z ogólniaka i wystarczyło odwiedzić parę stron, żeby cała ta wiedza wróciła. Wiedza o Powstaniu Listopadowym, o okolicznościach i przyczynach jego wybuchu. Wiedza o Wielkiej Emigracji, jej trzech podstawowych odłamach i ich programach. A teraz ta wiedza zaczęła nabierać twarzy, zaczęła mieć ludzki wymiar. Bo na tym pomniku są nazwiska prawdziwych ludzi a nie akapity w książce do historii. Tam są losy ludzi podobnych do mnie. Choć ja jestem w nieporównywalnie lepszej sytuacji. Ja w każdej chwili mogę wrócić a oni mieli świadomość, że najprawdopodobniej tu umrą. 

No dobra, to teraz o pomniku. Albo wiecie co? Sami sobie poszukajcie :))) Na początek link do jednego artykułu na portalu Historia Wojskowa A potem proponuję wygooglować samo Powstanie Listopadowe i Wielką Emigrację.

Na zakończenie jeszcze jedna historia dobrze opisująca czasy, w których żyjemy. Pierwsza rzecz, którą usłyszałem po przyjściu na miejsce była o tym, że ktoś ukradł mosiężną tablicę, która była przyczepiona po prawej stronie (widać ją na zdjęciach w linku zaraz pod zdjęciem). Ta po lewej też była kiedyś mosiężna ale został zrobiony plastikowy odlew i to on jest przymocowany do pomnika. Gdzieś w połowie sprzątania podeszła do na starsza Angielka. Po chwili rozmowy okazało się, że przyszłą sprawdzić co się dzieje bo myślała, że ktoś znowu kradnie złom. Smutne, że tak się dzieje.

Możecie się spodziewać jeszcze kilku wpisów zaściankowo-narodowo-faszystowskich :))) Wzięło mnie ostatnio i nie puszcza. Ale to za jakiś czas.

Saturday, November 26, 2011

PRL 2.0

Nie jestem wyborcą PISu. I nigdy nim nie będę. Jeśli już opowiadam się za jakąś opcją to jest nią partia prawicowa. A takiej w Polsce jeszcze nie ma. Jako ktoś o prawicowej orientacji nie mogę głosować na partię, która prawicowa jest tylko z nazwy, ale mój ewentualny głos PIS stracił wchodząc w koalicję z Lepperem. Jeśli ktoś mieni się być prawicą to powinien trzymać pewne standardy a współpraca z takimi populistami jak Lepper jest poza wszelkimi granicami dobrego zachowania politycznego. I nie przyjmuję do wiadomości, że to dla dobra Polski. Czasami bycie milczącą opozycją jest ważniejsze niż władza za wszelką cenę.

Po co ten dziwny wstęp? I to na blogu, który nie miał być polityczny? Bo będzie o Marszu Niepodległości a nie chcę być posądzony o bezkrytyczne popieranie jednej strony. Nie mam kontaktu z polską prasą, nie mam telewizora więc nie docierają do mnie najnowsze "newsy". Dzięki temu to ja dobieram informacje, które do mnie trafiają. I z przerażeniem patrzę co się w Polsce dzieje.  A co takiego mnie tak przeraża, zapytacie? Ot co:

Rząd organizuje obchody, na które nikt nie przychodzi. W tym czasie orientuje się, że na marsz skrajnej prawicy wybiera się "trochę" więcej narodu niż początkowo przypuszczał. Wydaje więc polecenie "swojej" prezydent Warszawy na udzielenie zgody na kontrmanifestację. Samo to powinno być przedmiotem dochodzenia. Jakoś tak się składa, że główny wysiłek kontrmanifestacji skierowany był na to, żeby zagrodzić tej drugiej manifestacji drogę w kierunku rządowych obchodów. Nie bardzo chciało im się kontrmanifestować w drugą stronę, pod pomnik Dmowskiego, czyli tam gdzie udała się ta "faszstowska". Po całym cyrku zacząłem grzebać w internecie i dotarło do mnie, jak ogromną pracę włożyły media rządowe w nawoływaniu do pacyfikacji "faszystów". (od dzisiaj będę się dokładniej przyglądał temu, co wypisuje redaktor Blumsztajn). Młodzieżówka lewicowa zaprasza posiłki z Niemiec, mające pomóc im w siłowym spacyfikowaniu tej "faszystowskiej". A w tym samym czasie policja prowokuje "faszystów" do zamieszek (obejrzyjcie ten film od 10:20) Najgorsze w tym jest to, że ten skopany koleś dostał 3 miesiące więzienia za czynną napaść na policjanta. Dopiero potem wypłynął ten film. W tym samym czasie policja pałuje na ulicy ludzi paradujących z polskimi flagami. Media nawołują do pacyfikacji "faszystów", a po całym zdarzeniu przedstawiają fakty w sposób, który ma pokazać, jak wielkie niebezpieczeństwo zostało skutecznie zażegnane. A co na to samo niebezpieczeństwo czyli "faszystowska" manifestacja? Pomijając kilkuset zadymiarzy, którzy zawsze się znajdą... Prawica podaje, że na Marszu Niepodległości było 90 tys. ludzi. Nie wiem czy to prawda, ale jeśli było ich nawet połowę tej liczby to i tak, w porównaniu z "antyfaszystami", przewaga jest przytłaczająca. O czym to świadczy? Myślę, że większość tych ludzi poszła na marsz, żeby zamanifestować sprzeciw temu, coś się obecnie dzieje w Polsce. Bo naród został świadomie spolaryzowany i to do stopnia niespotykanego do tej pory i coraz więcej ludzi myślących ma tego dosyć. A polaryzacja zastała zrobiona przez ekipę PO-SLD, bo to do nich należą, lub im sprzyjają, największe polskie media. I zostało to zrobione w bezpardonowej walce o władzę.

Jeden wniosek, który mi się nasuwa jest taki, że wszystko co narodowe jest groźne, tak jak za komuny groźne było to, co nie szło po linii władzy . Aż mi się nie chce wierzyć w to co piszę, ale zaczynam dostrzegać, że w Europie są siły, które nie cofną się przed niczym, żeby dopiąć swego celu. A tym celem są Stany Zjednoczone Europy. I europejskie narody nie mają tu nic do gadania. I żeby nie było nieporozumień - w Anglii jest ta sama tendencja. Wprawdzie nie na taką skalę ale to tutaj też się dzieje.

A na koniec bardzo nudny film. Dwie najważniejsze rzeczy z nim związane są takie, że po pierwsze takich obrazków nie można było zobaczyć w rządowych mediach (czyli wszystkich największych w Polsce). A druga rzecz jest taka, że ten film trwa 20 minut.





Nie wiem co będę robił 11 listopada 2012 roku, ale jeśli będę w Europie, to postaram się być w Warszawie. W tym roku zrozumiałem, że nie można pewnych rzeczy zostawiać innym. Jeśli mam mieć dokąd wrócić na starość to teraz, choć w tak ograniczony sposób, muszę dać świadectwo.

Wednesday, November 23, 2011

Post dehibernacyjny

Tak, dehibernacyjny bo zapadłem w sen zimowy na ponad miesiąc. A właściwie to w paskudną deprechę a nie w zimowy sen. Skąd depresja? Zaczynam się przegrzewać, ot co. Niedługo miną cztery lata od kiedy pracuję dla mojej obecnej firmy i jest to pierwszy raz w całym moim życiu, kiedy mam normalną pracę. Różne rzeczy do tej pory robiłem ale jedno je zawsze łączyło - ciężko byłoby użyć słowa "normalne" żeby je opisać. A od czterech lat wstaję rano, pracuję, wracam do domu, jem, kładę się spać... Jestem lemingiem. Pewnego dnia, jakiś miesiąc temu, dotarło do mnie że żyję życiem, od którego próbowałem uciec od kiedy sięgam pamięcią. Przyszedł chyba czas na to, żeby coś spieprzyć w tym ślicznym obrazku. Bo za jakiś czas może się okazać, że Wielki Cel niewarty był tych wszystkich lat, które poświęciłem, żeby zarobić pieniądze na jego realizację.

Czuję w kościach, że w przyszłym roku coś wykręcę :)))

A żeby lepiej mi się wybudzało po hibernacji - klip Marka Klnowskiego. W ten sposób oznajmił światu, że wybiera się zimą na Nangę Parbat. Polecam przejrzeć resztę jego klipów. W szczególności "El camino baby" i "W poszukiwaniu czasu bez mistrza Fibiego"



irlandzka jesienna depresja... from mrufkaz on Vimeo.

Thursday, October 20, 2011

Sześć na dziesięć

Wiem, że nie bardzo to tu pasuje ale złapałem takiego nerwa, że jak tego głośno nie powiem, to mnie szlag trafi. Takie oto ogłoszenie znalazłem:

this narrow boat has been painted with ship paint windows are in but still little bit work to do engine is in it is now ready for cladding ect i have the full heating (new) as for house oil built a trailer for narrow which can be taken apart and take away so no fees in yard it a blink canvas oh vents in roof done its a nice boat what i dont want is time wasters oh there is 9 mile of river ban and black water there you could let it out or live on it work will go on on narrow boat as to such times it is sold or i change my mind
thanks rember no wasters photo to fallow


Nawet nie chodzi mi o to, że cały ten tekst to jedno długie zdanie, bez żadnych znaków przestankowych. Najbardziej porażające jest to, że ten tekst jest napisany tak, jakby ktoś go mówił. I to mową potoczną. A przecież tekst pisany rządzi się zupełnie odrębnymi prawami.

60% uczniów kończących angielskie gimnazja ma zasadnicze problemy z czytaniem, pisaniem i podstawami matematyki. Radzę się przez chwilę zastanowić na treścią tego zdania bo w Polsce tak będzie już w następnym pokoleniu.

Tuesday, October 11, 2011

Doniesienia z frontu

He, he...

"Doniesienia z frontu" - tak jeszcze niedawno zaczynałem posty opowiadające o nowych osiągnięciach (lub ich braku) w naszej stoczni remontowej. Remont się skończył (taki skrót myślowy bo każdy, kto choć raz miał jacht wie, że to się nigdy nie skończy) i jakoś pusto się w moim życiu zrobiło. No więc... wymyśliłem sobie kolejny ugór do zaorania. Będę uczył Marzenę żeglarstwa (zabije mnie, ale czego nie robi się dla bloga :))))))))

A prawda jest taka, że nawet mi się to podoba. Po pierwsze pływamy po ok. dwie godziny dziennie. Wychodzimy godzinę przed wysoką wodą, wracamy godzinę po. Do tego, przez te dwie godziny dużo się dzieje. Zupełne przeciwieństwo nudnego płynięcia przez sześć godzin do np: Lymington. Pomijając sam proces uczenia, to dookoła nas pełno jest drobnoustrojów. Ponieważ warunki pływowe (a to dopiero ciekawe określenie...) są sprzyjające, to na wodę wylegają wszelkiej maści regatówki. Od starych Mirrorów, przez Lasery aż do RS-ów z laminowanymi żaglami. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, żeby czegoś nie rozjechać. Na szczęście jesteśmy najwięksi, więc nie musimy bać się, że ktoś rozjedzie nas. A po drugie - sama nauka. Jest takie powiedzenie: "najlepiej się uczysz - ucząc". Nasze uczenie jeszcze nie doszło do takiego etapu, żebym musiał sięgnąć do książek ale to nastąpi już niedługo. Na razie "wałkujemy" podstawy. Dlaczego jacht płynie? Jak ustawić żagle, żeby jacht płynął? Co to jest nawietrzność i zawietrzność? Jak wykorzystać pracę żaglami aby pomóc sobie w zrobieniu zwrotu? Jak zrobić zwrot przez sztag? I tak dalej... 

Muszę się przyznać, że zrobiłem duży błąd w początkach  naszego pływania. Nie rozumiałem, że bez wytłumaczenia absolutnych podstaw nie ma możliwości nauczenia reszty. Wydawało mi się, że jak wytłumaczę Marzenie jak trzymać kurs na punkt lub kompas to ona automatycznie zacznie uwzględniać wszystkie zmienne, które na utrzymanie tego kursu mają wpływ. Czyli zmianę kierunku i siły wiatru, zmianę zafalowania, prądy pływowe, przechył i całą tą resztę tak dla mnie oczywistą. Dopiero teraz widzę, że tak się nie da. Bez wytłumaczenia jak powstaje siła ciągu na żaglu nie da się wytłumaczyć jak zrobić zwrot, że o poprawnym ustawieniu tegoż żagla nie wspomnę. Tak więc zaczęliśmy od podstaw i wygląda na to, że oboje bawimy się równie dobrze. Brakuje mi wprawdzie przygotowania merytorycznego to tego, żeby uczyć... ale staram się. Zobaczymy jakie będą efekty. 

Inną dobrą stroną pływania po dwie godziny dziennie jest to, że mam czas zrobić coś przy łódce. W ostatnią sobotę przed wyjściem na wodę zrobiłem potrzebne zakupy a po przypłynięciu zamontowałem smarownicę do dławicy. Dławica to, w wielkim skrócie, rura wypełniona smarem wstawiona w kadłub, przez którą przechodzi wał śruby. Smar jest po to, żeby woda nie ciekła do środka. Ze względu na wibracje i dosyć duże obroty nie można wału uszczelnić zwykłymi uszczelkami. Smar, którym wypełniona jest dławica, bardzo szybko się zużywa i trzeba go często uzupełniać. Do tej pory robiłem to za pomocą specjalnej nakrętki na wewnętrznym końcu dławicy. Upierdliwe to był strasznie, bo po pierwsze nakrętka była wielkości kieliszka, więc trzeba ją było bardzo często napełniać. A po drugie, żeby się do niej dostać, trzeba było odkręcić ściankę boczną przedziału silnikowego. Zanabyłem więc na ebay'u specjalną smarownicę. Wygląda to jak wielka strzykawka tylko tłok się wkręca zamiast wciskać. Zrobiona jest z mosiądzu i wchodzi to środka jakieś pół kilo smaru. Zamontowałem ustrojstwo w achterpiku (skrajny schowek na rufie... w sensie - z tyłu) i podłączyłem do dławicy za pomocą elastycznej rurki. Teraz wystarczy podnieść pokrywę achterpiku i smarownica jest w zasięgu ręki. 

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że mam cały zestaw za połowę ceny. Wspomniałem, że samą smarownicę kupiłem na ebay'u. Problem był taki, że nie było żadnych końcówek do podłączenia. Ale pamiętałem sklep, w którym dorobili mi rurkę do silnika i wiedziałem, że będę mógł kupić tam wszystkie potrzebne połączenia. Tak też się stało. Całość kosztowała mnie 50 funtów. Taka sama smarownica, wraz z kompletem podłączeń, kosztuje w najtańszym w okolicy sklepie żeglarskim 98 funtów. Zarobiłem połowę.

A w sobotę - znowu do szkoły :)) Może przy okazji uda się zrobić szafkę nad nawigacyjnym. Już nie mogę patrzeć na te kable wystające ze ściany.  

Za tydzień kolejne doniesienia z frontu.

Friday, October 7, 2011

Słowo na niedzielę

Na wybory nie idę. Już nie wierzę, że mam na cokolwiek wpływ. A już na pewno nie w polityce.
Cztery lata temu wyrzuciłem do śmieci telewizor i, z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że to była najlepsza rzecz jaką mogłem zrobić. Teraz sam dobieram informacje, które do mnie trafiają i przynajmniej wydaje mi się, że mam nad tym kontrolę.

A z okazji wyborów chciałem wam puścić jedną piosenkę.



Tak, kochani... Jeśli miałbym na kogoś głosować to byłaby to osoba, która przez całe swoje życie miała jedną prawdę i drogą tej prawdy zawsze kroczyła. Program polityczny jest ważny ale nie najważniejszy. Bo nie ma gorszej szmaty w polityce niż ta, która zmienia front w zależności od koniunktury.

Życzę mądrych wyborów.

Thursday, October 6, 2011

Wizjoner

Nigdy mnie jakoś postać Steve'a Jobs'a nie interesowała. Jak sięgam pamięcią wstecz nigdy nie miałem Mac'a w rękach. Oglądałem jakiś film o początkach Appla, co jakiś czas trafiały do mnie strzępy informacji. I to tyle. Aż do dzisiaj. Bo dzisiaj Steve Jobs zmarł. Przez cały dzień była to najważniejsza informacja we wszystkich stacjach radiowych. A że radio u mnie w kabinie chodzi przez cały dzień to, chcąc nie chcąc, słuchałem opowieści o nim. I tak się nasłuchałem, że od kiedy przyjechałem do domu to siedzę w internecie i googluję. I z tego googlowania wyłania się jedna prawda - był wizjonerem. A do tego swoim życiem mógłby obdzielić dziesięciu innych ludzi a i tak byłoby to dziesięć niezwykłych żywotów.

Szczególnie jedna historia zwróciła moją uwagę. Kilka razy w moim ulubionym radiu wspomnieli o jego przemówieniu na rozdaniu dyplomów na Uniwersytecie Stanford. Poszukałem na Youtube ... i wbiło mnie w podłogę. 15 minut przemówienia i ani jednego zbędnego słowa. Ale najbardziej poruszyła mnie przypowieść o śmierci. W ogromnym skrócie chodziło mu o to, że zaakceptowanie nieuchronności śmierci powoduje, że przestajemy się bać tego, że coś stracimy. Wszelkie porażki, jakie nas w życiu dotkną, są niczym bo i tak na końcu drogi czeka nas jedno. A to znaczy, że powinniśmy podchodzić do życia każdego dnia na nowo. Jak sam powiedział: "Jeśli dzisiaj będzie mój ostatni dzień życia, to czy to co mam tego dnia zrobić jest naprawdę tym, co mam ochotę zrobić". I jeszcze jedna myśli. "Śmierć jest najlepszym wynalazkiem życia. Powoduje, że wszystko jest w ciągłym ruchu. Stare umiera by zrobić miejsce młodemu". Truizmy ale czasami trzeba odpowiednich okoliczności, żeby je zrozumieć.

Lubię mówić, że mieszkam w społeczeństwie, które się boi i na strachu zbudowana jest jego rzeczywistość. Pewnie jeszcze nie raz i nie dwa  będę o tym pisał. Ale to co mnie naprawdę przeraża to nieistnienie fenomenu śmierci w świadomości społecznej. Oni udają, że śmierci nie ma. Najdziwniejsze jest to, że część z nich zachowuje się tak, jakby wierzyła, że to prawda. Bo jeśli nie ma śmierci, to nie trzeba się zastanawiać nad swoimi wyborami. A jeśli nie trzeba się zastanawiać nad wyborami to można skupić się na rzeczach znacznie przyjemniejszych. Bo przecież nikt nas za nasze czyny nie rozliczy. Takie rozliczenie ma miejsce u kresu jakiejś drogi a ... przecież nie ma żadnego kresu drogi.

Myślę, że ta mentalna nieśmiertelność jest podstawową przyczyną zaniku wszelkich konserwatywnych wartości. Tradycja, więzi rodzinne, honor. To są muzealne hasła, to już nie są składowe rzeczywistości. Zanik religii jest skutkiem a nie przyczyną tego stanu rzeczy. Ludzie nie odwracają się od wiary (w Boga, Krisznę, Mahometa, Świętopełka... co kto woli) bo jest passe. Odwracają się, bo nie jest im już potrzebna. Jeśli nie ma śmierci - nie ma potrzeby zastanawiania się nad duchowością. A jeśli nie ma sfery duchowej to można poświęcić swój czas zaspokajaniu wszelkich potrzeb ciała.

Od jakiegoś czasu, mniej więcej od trzech lat, zachodzi we mnie zmiana. Staram się zdefiniować swój świat. Jednocześnie próbuję świadomie kreować swoją rzeczywistość. Próbuję zrozumieć mechanizmy, które nami rządzą i określić jaki jest mój do nich stosunek. Np: honor. Czym jest honor, czym był w czasach moich przodków. Co to znaczy "stracić honor", a co można "poświęcić w sprawie honoru". Jakie zachowania są "honorowe" a jakie okoliczności powodują, że chowamy swój honor "w kieszeń". W ten sam sposób próbuję oswoić swoją śmierć. Na razie mogę na pewno powiedzieć, że pogodziłem się z tym, że jest. Nie wiem czy jestem na nią gotowy, ale wydaje mi się, że kiedy przyjdzie - nie będę zaskoczony. Na razie doszedłem do tego, że życie nie jest w życiu najważniejsze. Są wartości ważniejsze od niego.

Ech... chciałbym mieć tyle czasu, żeby to wszystko napisać. Nawet nie po to, żeby to opublikować. Dla siebie. W trakcie pisania lepiej się myśli o sprawach pisanych z DUŻEJ LITERY.

A dla anglojęzycznych - przemówienie Jobs'a w Stanford. A tu jest jego tekst

Sunday, October 2, 2011

Poprawiacz Humoru

Właśnie mija jeden z najgorętszych weekendów w tym roku a my, zamiast pływać, siedzimy w domu. Jakiś zarazek się do mnie przyplątał i muszę wyzdrowieć do jutra bo rachunki się same nie popłacą. W związku z tym potrzeba czegoś skocznego na poprawę humoru.



I jeszcze jedno "sweet"...

Wednesday, September 28, 2011

Inspiracje: Matt Harding

Pomyślałem, że spróbuję opisać ludzi, którzy mnie inspirują. Ludzie, dzięki którym otwierają się, ukryte do tej pory, klapki w moim mózgu. Już teraz wiem, że to będzie cykl więc publikował go będę pod wspólnym tytułem: Inspiracje.

Zaczęło się chyba od Matt'a Harding'a. Na pierwszy jego klip na Youtubie trafiłem pewnie jak wszyscy inni. Ktoś mi wysłał linka z tekstem w rodzaju: "widziałeś tego tańczącego kolesia? Niezły model!!!". Jeśli jakimś cudem jeszcze nie wiecie o kim mówię to obejrzyjcie sobie jego pierwszy klip.




Jeśli nie znacie tej historii to oto ona.

Matt Harding jest Amerykaninem. Sam siebie określa jak obibok i leń. Jedyną rzeczą, na której się zna to gry komputerowe. Mając dwadzieścia kilka lat dostał pracę jako edytor w jednej z australijskich firm wydających gry komputerowe. Zrezygnował po jakimś czasie bo jak sam stwierdził, nie miał ochoty poświęcić dwóch lat życia na produkcję gry, w której bohater ma za zadanie zabić jak największą ilość ludzi. Nie mając absolutnie nic do roboty i żadnych konkretnych planów na przyszłość postanowił wrócić z Australii do Stanów okrężną drogą. Za zaoszczędzone pieniądze kupił abonament lotniczy na podróż dookoła świata i wyruszył. Przed wyjazdem założył stronę internetową, na której zamieszczał krótkie informacje gdzie jest i co robi. Stronę zatytułował  wherethehellismatt.com , czyli "gdzie-do-diabła-jest-Matt.com".

Wszystko zaczęło się w Hanoi, w Wietnamie. Poprosił swojego znajomego, żeby nakręcił go na tle wietnamskiej ulicy. Miał być krótki film do wrzucenia na stronę. Ponieważ ujęcie było nudne, znajomy zasugerował, żeby Matt odtańczył ten taniec, który miał w zwyczaju tańczyć kiedy czekali w stołówce na lunch. (obaj pracowali w tej samej firmie w Australii). Chodziło o to, że Matt miał w zwyczaju w bardzo specjalny sposób "poganiać" osobników wstrzymujących kolejkę. Jeśli ktoś zbyt długo zastanawiał się jakie potrawy ma położyć na swoją tacę, Matt stawał obo niego i odstawiając głupkowaty taniec, mruczał: "Jestem głodny... pośpiesz się... zaraz tu umrę z głodu, i to będzie twoja wina... " i tak dalej w tym stylu. Matt uznał, że to świetny pomysł i od tej pory w każdym nowym miejscu nagrywał podobny klip. Tak narodził się Tańczący Matt.

Po powrocie do domu zmontował krótki film ze wszystkim scenami i wrzucił na swoją stronę. Wtedy jeszcze nie było Youtube. Dajecie wiarę?! Osiem lat temu jeszcze nie było Youtuba!!! Czy ktoś z was wyobraża sobie teraz świat bez Youtube i podobnych portali?! Przez kilka miesięcy niewiele się działo. Aż w pewnym momencie jego serwer eksplodował. Nagle, zupełnie bez zapowiedzi, jego film miał po 20 tys. "uderzeń" dziennie. Z dnia na dzień stał się sławny. Zaczął dostawać maile od naprawdę sławnych ludzi, a za nimi posypały się zaproszenia z różnych programów telewizyjnych. Chłopak oczywiście skwapliwie korzystał z tych zaproszeń i nie ma mu się co dziwić.

Ale jeden mail był szczególny. Napisał do niego przedstawiciel firmy produkującej gumę do żucia Stride. Ich propozycja była dość szczególna. Zaproponowali, ni mniej ni więcej, że zapłacą za jego kolejną podróż i nie chcą w zamian nic więcej, poza umieszczeniem na końcu filmu informacji o tym fakcie. Czy ktoś z was by nie skorzystał? Nie ma chyba takiej osoby, nie? I tak się stało, że w niespełna dwa lata po powrocie z pierwszej podróży, Matt wyruszył w następną. Budżet przeznaczony przez sponsora miał oczywiście swoje granice ale i tak udało mu się być w 42 różnych krajach.  Efektem był kolejny film.


I nie byłoby w tym filmie nic szczególnego gdyby nie jedna scena. Chodzi o ujęcie tańczących z Mattem dzieci w małej wiosce gdzieś w Rwandzie. Gdyby nie ta scena i to, co z niej się potem urodziło, cały ten film byłby niczym więcej, niż dokumentacją podróży szczęściarza, któremu udało się zwiedzić kawał świata za czyjeś pieniądze.

A było to tak. Matt wylądował w Rwandzie zupełnie przypadkiem. Zresztą wiele ciekawych rzeczy jest dziełem przypadku. Czekając na lot w jakieś inne miejsce pojechał ze znajomym, który tam mieszkał, zwiedzić kawałek okolicy. Oczywiście był świadomy co się zdarzyło w Rwandzie. Zresztą był tam w 12 rocznicę tragicznych zdarzeń. Zatrzymali się w jakieś małej wiosce. Matt stwierdził, że nakręci tutaj scenę tańca - może przyda się w ostatecznej wersji filmu. Zanim skończył pierwsze ujęcie wszystkie dzieciaki, które były w zasięgu wzroku tańczyły razem z nim. Zanim skończył trzecie ujęcie, otoczony był przez wszystkie wioskowe dzieci i połowę dorosłych. Wtedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tego, gdzie go ten taniec w Rwandyjskiej wiosce zaprowadzi.

Wszystko zaczęło się po powrocie do domu. Te Rwandyjskie dzieci ciągle do niego wracały. W myślach, oczywiście. Im dłużej o nich myślał, tym bardziej krystalizował mu się w głowie nowy pomysł. A przyszło mu do głowy, żeby znowu wyruszyć w świat i znowu zatańczyć w różnych dziwnych miejscach. Tylko tym razem postanowił zaprosić do tańca innych. Dostawał mnóstwo maili z całego świata. Pisali do niego fani prosząc, żeby odwiedził ich jeśli będzie w okolicy. Napisał do Stride pytając, czy nie zasponsorowaliby mu kolejnej podróży. Odpowiedź była pozytywna i pomysł zaczął nabierać realnych kształtów. Umieścił informację na swojej stronie wraz z formularzem zgłoszeniowym, wysłał maila do wszystkich tych, którzy do niego dotąd napisali i, po chyba 8 miesiącach, przyszedł czas realizacji pomysłu. A oto efekt czyli trzeci film.


No dobra, ale gdzie tu inspiracje, ktoś zapyta?
Myślę, że dotarło do mnie, że świat jest inny niż ten, który sprzedają nam media. Nie ma w nim strachu, nie ma zawiści, nie ma wyścigu szczurów. Jest za to mnóstwo zwykłych ludzi, którzy chcą się po prostu powygłupiać. Tak jak ja to często robię, bo bardzo lubię słuchać jak Marzena się śmieje. Pewnie dlatego niemalże zawsze oglądam ten trzeci film śmiejąc się przez łzy. Bo jak napisał jeden z fanów w komentarzach pod filmem:

"Matt, dzięki tobie znowu uwierzyłem, że jednak jest dla nas jeszcze jakaś nadzieja..."

I choć nadzieja jest matką głupich to myślę, że to będzie najlepsza puenta tego postu.

Wednesday, September 21, 2011

Szkółka niedzielna

W zeszłą niedzielę zainaugurowaliśmy niedzielną szkółkę. Wprawdzie niedzielna ona była tylko w zeszłą niedzielę, bo w przyszłości ma być bardziej weekendowa niż niedzielna. (ile razy można użyć słowa "niedzielna" w trzech zdaniach?!)

Tajemnicy wielkiej nie ma. Zabraliśmy się za trochę bardziej systematyczne wdrażanie Marzeny w tajniki żeglarstwa. Od teraz, w co drugi weekend, wychodzimy na wodę na dwie godziny i ćwiczymy. Dlaczego w co drugi weekend i dlaczego tylko na dwie godziny? Ano odpowiedź jest prosta - pływy. Cykl pływów układa się w dosyć szczególny sposób. W generalnym ujęciu wygląda to tak: w jeden weekend wysoka woda jest w okolicy godziny jedenastej a niska około piątej. W następny weekend jest dokładnie odwrotnie - niska przed południem a wysoka przed wieczorem. Wszystko dzieje się w cyklu dwutygodniowym. A to oznacza, że w co drugi weekend nie ma co się szykować na jakieś dłuższe pływanie. Powodów jest kilka.
Po pierwsze nasza marina jest zamknięta trzy godziny dookoła niskiej wody. W wejściu zamontowane są specjalne wrota, które zatrzymują wodę w marinie. Dzięki temu jachty nie siadają na dnie. To oznacza, że na wodę można wyjść tylko przez sześć godzin w dwunastogodzinnym cyklu.
Po drugie - te sześc godzin jest bardzo umowne. Żeby wyjść z zatoki na Kanał trzeba pokonać jakieś pół mili wąskiego przejścia. A w czasie przypływu prąd potrafi osiągnąć prędkość 5 węzłów. Nasz silnik nie dałby rady pod taki prąd. Tak więc wyjście na szerokie wody możliwe jest najwcześniej na godzinę przed wysoką wodą. Wszystko się wtedy uspokaja, woda w zatoce niemalże się nie rusza. Oczywiście problem nie istnieje w czasie odpływu - prąd jest wtedy korzystny, właściwie sam nas wynosi na szerokie wody. Silnik jest tylko po to, żeby utrzymywać właściwy kierunek. Taka jest zresztą filozofia pływania na wodach pływowych. Tak wykorzystać naturę, żeby jak najbardziej nam pomagała.

Tak więc, w co drugi weekend wyjście na kanał jest możliwe dopiero po południu. To oznacza, że albo wychodzimy na noc, albo siedzimy w porcie. No więc... wybraliśmy trzecią opcję. Wychodzimy na godzinę przed wysoką wodą, przez dwie godziny intensywnie ćwiczymy i wracamy "do domu" godzinę po HW. Przez te dwie godziny woda w zatoce jest właściwie nieruchoma a to oznacza, że przy manewrach Marzena nie musi zwracać uwagi na prąd. Poza tym dwie godziny intensywnych ćwiczeń to i tak dużo. Pierwsze zajęcia pokazały, że dla kogoś "zielonego" ładunek informacji do ogarnięcia jest tak duży, że po tym czasie przestaje przyswajać.

Zajęcia inauguracyjne były raczej proste. Ustawianie jachtu na różnych kursach względem wiatru. Jak się nazywają poszczególne kursy i jak należy wtedy ustawić żagle. Wystarczyło na dwie godziny. A do tego jeszcze przed wypłynięciem Marzena sama zajmuje się jachtem od początku do końca. Stawianie żagli, cała "sznurkologia", refowanie na sucho itd. Jeszcze trochę czasu minie zanim jej pozwolę wyjść i wejść do mariny ale jestem dobrej myśli. Ma dziewczyna ambicję :))

Monday, September 12, 2011

Gibraltar V

Tak się jakoś złożyło, że zapomniałem dokończyć opowieść z rejsu na Gibraltarze. Więc kończę. Tu są poprzednie odcinki:


Miało być o delfinach w osobnym poście ale po takim czasie myślę sobie, że i tu się zmieści. Zaczęło się w ciągu dnia. Gdzieś na horyzoncie pojawiły się malutkie przecinki. Kapitańcio, jako miejscowy, wiedział od razu co to jest. Gdyby nie on, to zauważyłbym delfiny dopiero przy samej burcie. A tak miałem szansę zobaczyć jak stado tych niesamowitych zwierząt wygląda z wielu ujęć. Kiedy w końcu do nas dopłynęły zabawy było na dobre 15 minut. Było tak, jak we wszystkich książkach, które do tej pory przeczytałem. Tylko, że lepiej bo widziałem wszystko na własne oczy :)) Było przepływanie wzdłuż i pod jachtem, skakanie przed dziobem, piruety na ogonie i fikołki. Cieszyliśmy się jak dzieci. Krzysiek nazywa je "psiaki" i jest do bardzo dobre określenie. Przypominają kilkumiesięczne szczeniaki. A przy tym budzą respekt. Albo raczej podziw. Niewiele widziałem zwierząt, które wyglądałyby tak naturalnie w swoim żywiole. Nawet lecące ptaki nie wyglądają tak "na miejscu" jak delfiny w wodzie.

Ale prawdziwy spektakl zrobiły w nocy. Siedzieliśmy ze Zgrzybem na wachcie. Było cicho, ciepło, jednym słowem - przyjemnie. Wgapiałem się w wodę bo pierwszy raz w życiu widziałem fosforyzujące glony. Morze było prawie płaskie, wiał leciutki wiaterek. Niesamowicie wyglądały świecące na zielono odkosy dziobowe. Odkosy, wielkie słowo. Malutkie falki. Jeszce fajniej było stanąć na rufie i patrzeć w kilwater (ślad na wodzie pozostawiany przez przepływający jacht). Woda była bardzo przejrzysta, A ciemna noc powodowała, że miało się wrażenie zawieszenia w przestrzeni. Nad i pod jachtem było tak samo ciemno, i tak samo przejrzyście. Do tego ruch jachtu wzbudzał pływające w wodzie glony, które zaczynały świecić. Ja się patrzyło w wodę za rufą, to widać było ciągnący się  za jachtem świecący brokatem warkocz. Niesamowite wrażenie. Kiedy już się napatrzyłem, siadłem sobie w kokpicie i po prosu było mi dobrze. W pewnym momencie zobaczyłem w wodzie za burtą świecący ślad. W pierwszej chwili pomyślałem, że wygląda jakby pod nami przepłynęła torpeda. Za chwilę ślad się pojawił znowu ale pod innym kątem. A potem następny, z tym że kiedy był w połowie burty nagle zmienił się w wielką kulę świecącej na zielono wody. A potem tuż pod moim łokciem (w tym momencie już wisiałem na burcie, choć jeszcze nie kojarzyłem co to jest) dmuchnęło tak, że aż podskoczyłem. To były oczywiście delfiny. Te ślady w wodzie jak po torpedach były niczym więcej, jak śladami przepływających delfinów. A ta świetlista kula w wodzie - to któryś po prostu zrobił piruet. Obserwować je w nocy było czymś zupełnie innym niż za dnia. Przede wszystkim zwróciłem uwagę na dźwięki. W dzień nie zwracałem na nie uwagi. Odgłosy oddechów spowodowały, że tym dobitniej zrozumiałem, że obok nas są żywe zwierzęta. W dzień miało się wrażenie, że obserwujemy zabawki w aquaparku. Dopiero kiedy tuż przy burcie usłyszałem ich oddechy, dotarło do mnie, że te zabawki żyją i mają własną wolę. A do tego ich rozmowy... One naprawdę ze sobą rozmawiają. To było coś niesamowitego, jak spotkanie z UFO. Serio.

Następnego dnia po południu dopłynęliśmy do Ceuty. Statystyki mogą odnotować, że po raz pierwszy w życiu postawiłem swoją stopę na afrykańskiej ziemi. W sumie to niewiele mogę o Ceucie napisać. Uderzyła mnie czystość na reprezentacyjnych ulicach miasta. Tam było naprawdę ładnie. A poza tym twierdza. Nie mam zdjęć, więc nie pokażę, ale robi niesamowite wrażenie.

Chmury nad Gibraltarem (źródło)
Za to nazajutrz...  to dopiero zrobiło się ciekawie! Prognozy zapowiadały lewanter czyli nagły sztorm ze wschodu. Miało być 9B. I było :))) Nawet się z tego cieszyłem. Nigdy za wiele doświadczeń a kilka godzin żeglugi w sztormie z baksztagu (dla laików - w sensie z rufy... w sensie z tyłu... w sensie z falą... w sensie - zaraz postaram się wytłumaczyć:)) nie mogło zrobić nikomu krzywdy. Płynięcie, nawet w silnym sztormie, z wiatrem i falą nijak się nie da porównać do udręki sztormowania pod wiatr (o tym przekonałem się na Biskajach). A przez te kilka godzin jakie zajmie nam przeskok do Gibraltaru, morze nie zdąży nas nawet mocno sponiewierać. Żeby nie wiem jak bardzo się wściekało.

Kiedy wychodziliśmy z mariny byliśmy przesłonięci cyplem. Krzysiek powiedział, że postawimy grota na drugim refie. Skończyliśmy go stawiać akurat kiedy wyszliśmy zza osłony cypla. I natychmiast go zrzuciliśmy. Wiało tak, że mało nam łbów nie pourywało. Genua była zwinięta tak, że została z niej nie więcej, niż chusteczka do nosa a grzaliśmy... teraz już nie pamiętam ile, ale jazda była przednia. Jedna rzecz mnie zaskoczyła w jachcie. Płynął bardzo sucho. Wzięliśmy na pokład właściwie jednego tylko dziada i oczywiście wylądował cały za moim kołnierzem.

Po mniej więcej czterech godzinach weszliśmy za osłonę Skały. Niesamowite wrażenie robiły chmury przelewające się przez wierzchołek. Ale jeszcze większe wrażenie robiły wiatry spadające z niego. Pierwszy raz w życiu widziałem wiatr, który zrywał wierzchołki fal i unosił je w powietrze, zamieniając w wodny pył. A najciekawsze było to, że te wiatry przypominały coś w rodzaju spadających z góry, mały trąb powietrznych. Na wodzie widać było szybko przemieszczający się ślad o średnicy ok. 100 metrów. Z niepokojem patrzyłem czy któryś nie wybierze sobie drogi na przecięcie z naszym kursem ale nam się upiekło.

Popłynęliśmy do Algeciras, hiszpańskiego portu leżącego po drugiej stronie zatoki, dokładnie na przeciwko Gibraltaru. Obaj Latawce mieli stamtąd następnego dnia autobus do Malagi, a że odjeżdżał bardzo wcześnie rano to krótki spacerek na dworzec autobusowy miał większy sens niż branie taksówki z Gib. Jeszcze tylko nocne rozmowy z Kapitańciem na falochronie, wczesnoporanne pożegnanie Latawców i to by było na tyle. W pół godziny przeprowadziliśmy Skoczka na drugą stronę zatoki, na jego stałe miejsce w La Linei, pożegnanie z Krzyśkiem, rutyna na lotnisku i ... koniec rejsu.

Przydało by się jakieś podsumowanie, ale cóż tu napisać? Może to: był to mój pierwszy morski rejs po wielu latach. I pozostawił mi dwie rzeczy. Po pierwsze delfiny. Nie mam żadnego problemu z przywołaniem ich obrazu pod powieki. Wystarczy, że zamknę oczy :))) A druga rzecz to świadomość, że nie jest tak źle z moją wiedzą o żeglarstwie. Doświadczenia mi brak, to prawda, ale podstawy mam dobre.

A na Gibraltar muszę wrócić bo mam niewyrównane rachunki z małpami. Ale o tym będzie w następnej relacji ze Skały. Czyli, chyba za parę lat :)))

Friday, September 9, 2011

Garść refleksji.

W ostatnim poście pisałem o żałosnym sterniku. Obiecałem też, że ten post będzie o zaniku dobrej praktyki morskiej. To będzie, a co! Problem jest w tym, że co się przymierzę do pisania to mi traktat filozoficzny wychodzi. Za dużo tego jak na jeden post. Chyba trzeba to będzie rozrzucić na kilka, więc możecie się spodziewać marudzenia przez kilka kolejnych postów.

Ale teraz będzie o marnych skiperach. A właściwie to nie o marnych skiperach ale o tym, jak moje ego poszybowało w przestworza. Wspomniałem w poprzednim poście, że podszedłem na żaglach do pomostu niedaleko naszej mariny. Kiedy harbour master holował nas do mariny gawędziliśmy o tym i owym. Ja się go zapytałem ile bedzie kosztować takie holowanie, on mi odpowiedział, że nic, potem chwilkę pośmialiśmy się z jego prób wymówienia mojego nazwiska. Ot, takie pogaduszki, żeby zabić 15 minut. Ale w pewnym momencie on się zapytał:
- A silnik to gdzie ci padł? Pewnie tu, przy pomoście?
- Nie - odpowiedziałem - w wejściu do Cowes.
- To jak żeś tu przypłynął? - zapytał, unosząc ze zdziwieniem brwi.
- Jak to jak - odpowiedziałem - na żaglach. Przecież to jacht żaglowy, nie?
- No dobrze, ale jak dobiłeś do pomostu? Też na żaglach?!
Przez chwilę myślałem, że żartuje. Ale nie, widzę że pyta na poważnie. Kiedy mu odpowiedziałem twierdząco pokręcił tylko głową i powiedział:
- Niewielu miejscowych to jeszcze potrafi. Teraz, jak któryś ma problem z silnikiem, to wołają nas na pomoc jeszcze zanim wejdą do kanału prowadzącego do zatoki.

W pierwszej chwili to poczułem się dumny. Dalej jestem, z tym że po czasie przyszły nie najweselsze refleksje. Pierwsza z nich, dotycząca mnie osobiście była taka, że manewr wyszedł mi tragicznie. Obyło się bez zniszczeń, ale daleko mu było do moich własnych oczekiwań. Ze smutkiem pomyślałem, że "odumiałem" się najprostszych rzeczy.

A druga konkluzja... Zacznę tak: mieszkam w społeczeństwie, które się boi. Wszystkiego, ale najbardziej tego, że straci to status quo jakie ma. Jego obywatele są w stanie oddać naprawdę dużo, w zamian za to coś, co nazywają bezpieczeństwem. Dużo pieniędzy, dużo wolności... Czasami sobie myślę, że część z nich naprawdę wolałaby mieszkać w Matrixie. Ale najgorsze jest to, że ten strach połączony jest z wszechogarniającym pędem do tego, żeby ich życie było jak najbardziej przyjemne i bezproblemowe. Połączenie tych dwóch rzeczy sprawia, że odechciewa im "się chcieć". Są wystarczająco bogaci, żeby zapłacić innym za to, żeby się o nich martwili. A wrodzone lenistwo sprawia, że nie są zainteresowani w pogłębianiu wiedzy. Nawet więcej - oni nie są zainteresowani w posiadaniu jakiejkolwiek wiedzy, bo nie ma takiej potrzeby.

Przykład będzie drogowy bo tam spędzam najwięcej czasu i mam ogromne pole do obserwacji. Wyobraźcie sobie skrzyżowanie ze światłami. Do skrzyżowania dochodzi dwupasmowa ulica. Na czerwonym świetle wszystkie samochody stają na wolniejszym pasie, tym od strony krawężnika. Może co dziesiąty (raczej co piętnasty) stanie na tym drugim. Dlaczego tak się dzieje? Bo oni się boją tego co będzie za skrzyżowaniem. Boją się tego, że będą musieli się zmiksować bo za światłami będzie jeden pas. Boją się tego, że nie wjadą między inne samochody, że będą musieli ocenić sytuację za pomocą lusterek, że będą musieli obejrzeć się za siebie a wtedy oderwą oczy od drogi przed samochodem. Boją się!!! I dlatego stoją w jednym rzędzie, czekając czasami i dwa cykle świateł, żeby przejechać na drugą stronę. A jeśli zwykłe zmiksowanie dwóch pasów za skrzyżowaniem jest takim problemem to jak potężną traumą musi być wjechanie na autostradę?! O wyprzedzaniu na zwykłej jednopasmowej drodze nie wspominam bo Anglicy już tego nie robią. A ten strach sprawia, że gotowi są na wiele wyrzeczeń byle nie musieli się bać. Oczywiście większości nie stać na własnych szoferów, ale rekompensują sobie to w inny sposób. Na przykład wykupując road assistance. Przynajmniej w razie awarii ktoś się nimi zajmie. Dla niewtajemniczonych: road assistance to usługa polegająca na tym, że w zamian za miesięczny abonament mamy pewność, że w razie awarii na drodze ktoś po nas przyjedzie i, albo naprawi samochód na miejscu, albo odholuje nas do domu. To teraz zadam wam pytanie: Ile razy rozkraczył wam się samochód na drodze? Mnie raz. Nie liczę sławetnego weekendu sprzed paru miesięcy. To był wyjątek w skali globu. A to znaczy, że większość Anglików płaci niemałe pieniądze za usługę, której nigdy nie będą potrzebować. A najczęstszym powodem wzywania pomocy jest brak paliwa. Problem w tym, że żadna z firm nie oferuje dostarczania paliwa w ramach abonamentu. Więcej, najczęściej kasują wtedy jakieś 5 funtów za litr (normalna cena w tej chwili - 1.32 funta).

No dobra, ale po co ja o tym przynudzam. Ok, wracamy na nasze podwórko czyli na wodę. Na Solencie są dwie firmy oferujące usługę podobną do road assistance tylko na wodzie. Tak, to nie żart. Za miesięczny abonament ktoś przypłynie na nasze wezwanie i uruchomi nam silnik. Mam pewność, że za jakiś czas (usługa jest dość nowa) większość lokalnych armatorów będzie miała wykupiony boat assistance. Tym smutniej się robi kiedy uświadomimy sobie to, że zgodnie ze statystykami, tylko 12% jachtów w UK pływa więcej niż tydzień po morzu. Resztę czasu stoi w porcie.

Po co ja o tym wszystkim piszę? Bo sternik z tego holowanego jachtu z poprzedniego postu nie poczuwał się do obowiązku zadbania o własny jacht. Ktoś po niego przypłyną i od teraz to jest sprawa tego ktosia, żebym ja bezpiecznie dotarł do portu. A że jego jacht wygląda ja wojskowy burdel?! A kogo to obchodzi!!! Była awaria, wezwałem pomoc, pomoc przypłynęła i zajęła się mną. Smaczku sytuacji dodaje fakt, że za tą pomoc nie zapłacił. Facet nie miał w sobie nawet odrobiny tej dumy, która powoduje, że inni przynajmniej starają się zapanować nad sytuacją. A nie miał tej dumy, bo w jego społeczeństwie już jej nie ma.

Inny przykład. Słyszałem rozmowę Coast Guardu z jachtem wzywającym pomocy. Skiper jachtu podał orientacyjną pozycję "dokładnie na południe od Chichister". A potem podał z plottera dokładną pozycję. Za chwilę słyszę jak babka w Coast Guardzie prosi skipera, żeby jeszcze raz sprawdził pozycję, bo jej się wydaje, że podał jej waypoint. A ten baran dalej swoje. Czyli nie było to chwilowy błąd ale zupełnie porażająca niewiedza. Bardzo niebezpieczna niewiedza, za którą jego załoga mogła zapłacić życiem.

A dla Harbour Mastera w mojej zatoce, podejście na żaglach do pomostu jest wyczynem, na który stać tylko niewielu. Smutno mi się robi. Kiedy jechałem do Anglii w głowie miałem tylko: Royal Navy, kolebka jachtingu, Blyth, Knox-Jonston, Royal Yacht Association, Yachtmaster i takie tam. A prawda jest taka, że niewiele wiedzący koleś z jakiegoś bałtyckiego kraju, bije na głowę wiedzą fachową parę setek miejscowych skiperów. Problem jest taki, że ten koleś ma naprawdę niewielką wiedzę. No, trochę się droczę :))

A żeby nie było tak markotno to powiem, że po pierwsze to nie wszyscy Anglicy żeglujący po Solencie są tacy beznadziejni. Większość tak, ale są wyjątki. I specjalnie piszę "po Solencie" bo podejrzewam, że w innych miejscach tego kraju jest zupełnie odwrotnie. Jasna cholera! Mam nadzieję, że jest odwrotnie. I kiedyś to na pewno sprawdzę. A po drugie to podejrzewam, że w innych bogatych krajach sytuacja niewiele się różni. I to też kiedyś sprawdzę.

Thursday, September 1, 2011

Poprawiacz humoru

Muszę przetrzymać ten pieprzony system. 

Bo jak nie, to co... zostać terrorystą?!








Wednesday, August 31, 2011

No i popłynęli...

Coś mi się wydaje, że ktoś (lub coś) bardzo dba o to, żebym miał co pisać na blogu.:)))

Będzie o naszym pierwszym po 13 miesiącach pływaniu. A było to tak...

Magda i Michał
Na to sobotnie pływanie umawialiśmy się z Michałem i Magdą od jakiegoś czasu. Ostatni weekend to był tzw. długi weekend a oni mieli komu "sprzedać" obie córy więc ustaliliśmy, że w sobotę płyniemy do Cowes. Żeby nie było za prosto to pokiełbasiły mi się wolne dni. Myślałem, że wolny jest piątek i będę miał czas popoprawiać na jachcie wszystko to o czym zapomniałem. Dwa dni przed weekendem oświecono mnie, że wolny jest poniedziałek i w związku z tym, goście przyjadą nie nieprzygotowany jacht. Trochę się wkurzyłem ale z drugiej strony nie było tragedii. Wszystkie poprawki nie były pilne. Bez dokręconego haczyka przy schodkach czy zamontowanej klapy od szafki kuchennej też można było żeglować. Wprawdzie można było stracić zęby schodząc do środka albo w przechyle skończyć z nożem między żebrami, ale nie bądźmy drobiazgowi :))) Jacht nadawał się do żeglugi i to było ważne. A przynajmniej wydawało mi się, że się nadawał...


Wyszliśmy z mariny ok. 11, razem z wysoką wodą. W górę poszedł grot na drugim refie i "marszowy" fok. Wiało 3B, stan morza 2. Na niebie piękne słoneczko, gdzieniegdzie jakaś chmurka. Drugi ref na grocie założyłem jeszcze przed wyjściem. Powody były dwa: po pierwsze - niesprawdzona łódka. Uznałem, że po roku stania na kołkach lepiej powoli rozpędzać się z pływaniem. A po drugie - i tak miało się rozwiać do 5B. Wprawdzie prognozy zapowiadały wzrost wiatru w połowie dnia więc miałem nadzieję, że przesiedzimy ten czas w "Anchor Inn" w Cowes. W każdy razie uznałem, że lepiej mieć do zmiany tylko foka, zamiast obu żagli i dlatego założyłem zarefowanego grota.

Wyjście na wysokość Portsmouth zajęło nam mniej więcej godzinę. I tyle samo wisiał na sztagu fok. Już będąc w wyjściu z zatoki, przed wypłynięciem na Kanał patrzyłem z niepokojem na rozbudowujące się na zachodzie ciemne chmury. "Szły" w naszą stronę powoli ale nieubłaganie. A do tego zaczynało coraz bardziej wiać. Kiedy po raz kolejny Saoirse przechyliła się na tyle, że zaczęła brać wodę burtą pomyślałem, że przyszedł czas na mniejszy żagiel na dziobie. Chciałem postawić foka 3/4 ale Marzenie wpadł w ręce worek z fokiem sztormowym. Pomyślałem, że trochę za mały, ale... I tak miało się bardziej rozwiać, a że bardzo nie chciało mi się pchać na dziób raz jeszcze, więc zacząłem zakładać na sztag tego sztormowego. Zanim skończyłem mieliśmy mini-sztorm całą gębą. W ciągu 10 minut mieliśmy wiatr 6-7B, fala z prawie żadnej urosła do prawie metra a widoczność spadła do 100 metrów. Nie powiem, żeby mnie to zaskoczyło bo z daleka było widać, co się szykuje ale przyszło trochę szybciej niż się spodziewałem. Przez pół godziny płynęliśmy tylko na grocie. Po tym czasie nawałnica przesunęła się na wschód i wszystko wróciło do normy. Do normy czyli mogłem postawić foka sztormowego :)) Za to kiedy obejrzałem się za siebie - widok był dość niezwykły. Tam gdzie powinna być Southsea i nasza marina widać było szarą ścianę.

Pół godziny nawałnicy wystarczyło, żeby rozgadało się radio na kanale bezpieczeństwa. Słyszałem trzy lub cztery wzywania o pomoc. Po drodze do Cowes minęliśmy jeden jacht holowany przez ratowników. Wywiązała się między nami krótka dyskusja na temat kondycji współczesnego społeczeństwa. Obrazek jak przedstawiał ten jacht był żałosny. I nie dlatego, że był tak zdemolowany przez morze. Nie, warunki nie były aż tak ciężkie. Jacht przedstawiał żałosny widok bo miał żałosnego skipera. Wymogi bezpieczeństwa wymagają, żeby w przypadku wzięcia na hol jeden z ratowników przeszedł na pokład holowanej jednostki i przejął ster. Przynajmniej przypuszczam, że takie są te wymogi bo w tym przypadku tak było. Problem w tym, że skiper tego jachtu chyba uznał, że skoro są pod opieką profesjonalistów to jego obowiązki się skończyły. A co za tym idzie na całym jachcie był burdel na kółkach. Grot złapany jednym krawatem wyglądał jak baleron, niezwinięta genua łopotała przed dziobem a skiper w kokpicie gaworzył z ratownikiem. Szczególnie ta genua wyprowadziła mnie z równowagi, bo nawet jak zepsuł się roller to przecież mógł ją zrzucić na pokład. Zresztą... następny post będzie o zaniku czegoś, co zwane jest dobrą praktyką morską.

My, w każdym razie, popłynęliśmy w kierunku Cowes. Wiatr trochę się uspokoił co nie znaczy, że zelżał. Za to mnie w duszy śpiewały skowronki. Od samego początku Saoirse pięknie słuchała się steru. A co najważniejsze przez cały czas można było sterować jednym palcem. Nie przesadzam. Nie miałem zbyt wielu okazji popływać naszym jachtem w wietrze 6B+ i mocno się obawiałem jak będzie się zachowywać. W jeszcze lepszy humor wprawiły mnie pochwały Saoirse wygłaszane przez Michała. Michał jeszcze do niedawna miał Sigmę 33, czyli mój wymarzony jacht. I teraz, kiedy opowiadał jak przy mocniejszych wiatrach musiał walczyć ze sterem na swojej Jupie ( i to bez względu na ustawienie żagli) i jak bardzo Saoirse różni się pod tym względem "na plus" - było tak, jakby ktoś lał miód na moją duszę. A nawet "mniodek" :)))

Dochodzimy do sedna wydarzeń tego dnia. Jakieś pół mili przed Cowes odpaliliśmy silnik i pojechaliśmy na skróty przez "bojowisko" (kotwicowisko, tylko z bojami :)))). Ruch w wejściu do Cowes był niesamowity. Ostatni długi weekend w roku, całkiem pomyślne prognozy (które się nie sprawdziły, ale to już szczegół) sprawiły, że chyba wszystko co pływało na Solencie postanowiło wpaść do Cowes na piwo tej soboty. A do tego jakieś wyścigi powerboatów czy coś... Masakra!!! A nam w samym środku tego cyrku gaśnie silnik. Silniki diesla nie gasną tak sobie. Ich konstrukcja jest, mniej więcej, tak skomplikowana jak konstrukcja cegły, więc jak taki silnik gaśnie sam z siebie to znaczy, że mamy kłopoty. Od razu wiedziałem jaka jest przyczyna. Taka mianowicie, że skiper jachtu Saoirse jest dupa nie armator. Silnik zgasł bo zapchał się układ paliwowy a układ się zapchał bo jestem leniwy. Jeszcze przed zrzuceniem jachtu na wodę zauważyłem, że w separatorze jest woda. Separator to taki filtr paliwa, który oprócz swojej normalnej roli, czyli czyszczenia paliwa ze wszystkich farfocli powoduje, że oddziela się też woda w nim zawarta. Woda zbiera się w specjalnej szklanej kopułce, która ma kranik do jej spuszczania. Kiedy zobaczyłem tą wodę (jeszcze przed wodowaniem) pomyślałem, żeby wylać całe paliwo z baku. Cała kopułka separatora była brudna od osadu. Ten osad to organizmy rozwijające się w dieslu. Tak, dla mnie też to było niespodzianką, że w czymś takim jak ropa coś żyje. Wiedziałem, że powinienem posłuchać się opinii wyczytanych w kilku różnych miejscach i pozbyć się całego starego paliwa, wlać nowe i wymienić filtr. Ale tego nie zrobiłem. Spuściłem całą wodę z kopułki i na tym się skończyło. Kiedy silnik zgasł powiedziałem Michałowi, żeby płynął na szerszą wodę, z dala od tego cyrku, a sam zniknąłem w piwnicy. Na szczęście mam w zwyczaju do ostatniego momentu trzymać postawionego grota. Po pierwsze dla bezpieczeństwa (jak widać się przydało) a po drugie... z postawionym żaglem jacht nie kołysze się tak na fali i żegluga na silniku jest o wiele przyjemniejsza. Jak tylko zdjąłem pokrywę silnika zobaczyłem, że kopułka separatora znowu jest pełna wody. Niestety Owen, poprzedni właściciel Saoirse podłączył bak na diesla w taki sposób, że paliwo jest brane z dna zamiast syfonem od góry. Jest to coś czego nie przeskoczę - wymiana baku nie wchodzi w grę. Za duże koszty. Tak długo jak miałem świeże paliwo nie było kłopotu. Niestety tym razem miałem stare paliwo, z którego prawdopodobnie wytrąciło się dużo wody. A ta jako cięższa zbierała się na dnie. Podejrzewam, że silnik ciągnął mieszankę wody z paliwem w którym wody było więcej niż ropy. Dobrze, że te stare diesle nie są takie podatne na jakość paliwa jak współczesne. Mógłbym rozwalić wtryskiwacz albo jakąś inną cholerę. Zlałem wodę z kopułki i silnik znowu zaskoczył. Popynęlimy znowu w kierunku Cowes wołając przez radio Marinę Yacht Haven. Okazało się, że u nich nie ma miejsca. Po wywołaniu dwóch pozostałych marin dopadła nas smutna rzeczywistość: nici z piwa w Anchor Inn. W całym Cowes nie ma wolnej nawet boi nie mówiąc o miejscu przy kei. P chwili dyskusji zdecydowaliśmy, że idziemy do Portsmouth. W marinie pod Spinnaker Tower zawsze jest miejsce a zaraz za bramą zatrzęsienie pubów i restauracji.

Jak zdecydowaliśmy, tak zrobiliśmy i za jakieś dwie godziny zbliżaliśmy się do podejścia do Portsmouth. Odpaliliśmy katarynę i poszedłem do masztu zrzucać grota. Do Portsmouth nie wolno wchodzić na żaglach a poza tym podejście było prawie dokładnie pod wiatr więc postawiony grot tylko by nam przeszkadzał. Jeszcze wtedy myślałem, że zgaśnięcie silnika było spowodowane wodą w separatorze. Kiedy w połowie zrzucania grota znowu zgasł silnik wiedziałem, że zapchany jest filtr. Później okazało się, że nie tylko filtr ale to było później. Tym razem nawet nie próbowałem go odpalić. Postawiliśmy z powrotem żagle i popłynęliśmy do domu. Z bardzo oględnych wyliczeń wychodziło mi, że do Langstone Harbour wejdziemy dokładnie na niskiej wodzie a to oznaczało, że w czasie manewrów nie będę się musiał przejmować prądami. Zaraz na końcu kanału wejściowego, po obu jego stronach, stoją pomosty do których przybija prom kursujący w poprzek wejścia. Postanowiłem przybić do zachodniego pomostu i powalczyć z silnikiem. Jeśli nie udałoby się go odpalić to mogłem poprosić albo marinę, albo Harbour Mastera o zaholowanie mnie do naszej kei.

Wiatr miałem odpychający, wiejący dokładnie prostopadle do pomostu więc podejście powinno być proste. Całą drogę zastanawiałem się jak to zrobić. Ostatni raz na żaglach podchodziłem do pomostu na egzaminie na sternika (uwalonym zresztą w pięknym stylu, ale o tym będzie innym razem :))). Wymyśliłem sobie cały manewr całkiem nieźle tylko z realizacją było gorzej. Pierwsze podejście mi nie wyszło bo za szybko płynąłem. Nasza łódeczka jest po prostu wyścigówką i nie wziąłem tego pod uwagę. Drugie podejście zrobiłem już wolniej ale tym razem wiaterek się troszkę odkręcił i luz na grocie był nie do końca luzem. Żagiel złapał dołem trochę wiatru i znowu prędkość była za duża. Mimo to cuma poszła na ląd. Jachtem mocno szarpnęło ale żadnych zniszczeń nie było. Czyli, w sumie to manewr wyszedł poprawnie, nie ? :)) Ok, spójrzmy prawdzie w oczy - wyszedł tragicznie ale będzie lepiej. Obiecałem sobie, że to poćwiczę. Wysłałem załogę do restauracji a sam zabrałem się za wymianę filtra paliwa. Miałem nadzieję, że to on jest powodem kłopotów a chciałem za wszelką cenę dojść do mariny o własnych siłach. Taka głupia ambicja. Kiedyś mój przyjaciel opowiedział mi historię jego sąsiada, który całą noc wymieniał pierścienie na tłoku w jego Junaku (motocykl) bo się uparł, że dojedzie do domu o własnych siłach. I nie byłoby w tej historii nic szczególnego gdyby nie to, że sąsiad robił ten remont na krawężniku, pod uliczną latarnią, kilkaset metrów od własnej furtki. Zajęło mu to całą noc, żona donosiła mu kanapki i kawę ale zrobił. Pamiętam, że jak pierwszy raz o tym usłyszałem to pomyślałem, że ja kiedyś też będę taki twardziel. No i miałem szansę :)) Wymieniłem filtr ale okazało się, że silnik dalej nie chce zaskoczyć. A to oznaczało, że albo cały układ jest zapchany albo źle zalałem układ paliwowy i pompa nie może zassać paliwa. Ponieważ zbliżała się noc,  za dwie godziny prąd pływowy w miejscu, w którym stałem miał mieć przynajmniej 5 węzłów, a do tego ten akurat pomost nie należy do najbezpieczniejszych miejsc - zdecydowałem się wołać harbour mastera o pomoc. Moja wersja historii o remoncie silnika pod uliczną latarnią będzie musiała jeszcze poczekać :)))). Kiedy harbour master przypłyną po mnie okazało się, że miałem szczęście. Pięć minut później i zamknęliby kramik. 15 minut holowania i staliśmy przy pomoście przed śluzą do naszej mariny. I to w sumie tyle.

Nazajutrz cały dzień walczyłem z układem paliwowym. Przede wszystkim zlokalizowałem zator. Zatkana była rurka wychodząca ze zbiornika paliwa. Odetkanie jej mogło odbyć się tylko w jeden sposób. Odkręciłem jej koniec przy filtrze paliwa, tylko z tej strony miałem do nie dostęp i... hejnał. Nigdy nie przyzwyczaję się do smaku diesla w ustach. Za to kiedy przez pół długości jachtu usłyszałem bulgotanie w baku wiedziałem, że jestem na dobrej drodze. A potem zrobiłem z tym zakichanym układem wszystko to, co miałem zrobić przez ostatnie dwa lata. Powymieniałem wszystkie uszczelki, podokręcałem wszystko, wstawiłem w układ specjalną pompkę do odpowietrzania. Po tych zabiegach silnik odpalił po trzech obrotach. Zostawiłem go na godzinę pracującego na 3/4 ciągu . Sprawdziłem potem wszelkie połączenia. Żadnych przecieków. Zęza podsilnikowa też sucha. Niniejszym oświadczam, że mamy w pełni sprawny silnik. Aby to osiągnąć musiałem usunąć z jego otoczenia wszelkie ślady działalności poprzedniego właściciela ale opłacało się. Teraz na serio mogę powiedzieć, że ufam naszej katarynie.