Wednesday, April 27, 2011

Doniesienia z frontu (robót)

Całe święta spędziliśmy na łódce. Aż wstyd przyznać ale przez większość czasu pracowaliśmy. Saoirse jest oszlifowana i gotowa do malowania burt. Podwozie pomalowane dwoma warstwami farby antyosmozowej. Będą jeszcze dwie kolejne warstwy ale dopiero przed antyporostówką. Połączenie kil - kadłub zaszpachlowane na gładko. Przedtem wydłubałem całe luźne uszczelnienie i uzupełniłem Skiaflexem 292. A co!!! (dla niewtajemniczonych - Sika 292 jest cholernie droga. Mogłem użyć trzy razy tańszej 291 ale co tam...) Poza tym płetwa balastowa zaszpachlowana jest na prawie gładko. Poszedł na to ponad kilogram szpachli. A droga cholera... Miejsca, które przetarłem papierem ściernym do "żywego" metalu zagruntowane są specjalnym "szuwaksem". Mówiąc krótko - płetwa jest gotowa do malowania. Na nią tylko pójdą dwie dodatkowe warstwy podkładu. Pokład prawie cały oszlifowany ze starej farby antypoślizgowej. Jeszcze jeden dzień ze szlifierką w ręku i będzie gotowy do malowania. 

Saoirse po świątecznym weekendzie
Plan na najbliższe dni wygląda tak: zaraz po weekendzie jadę na trzy lub cztery dni i mam nadzieję w tym czasie pomalować burty dwa razy podkładem i dwa razy lakierem. Potem przenoszę podpory powyżej linii wodnej i w ciągu następnych dwóch dni maluję podwozie: dwa razy antyosmozową i dwa razy antyporostową. I możemy wodować. No, nie tak szybko. Muszę skrócić wał śruby napędowej o jakieś 7 cm i zmusić Scott'a do założenia tejże. Ale to mogę robić w tym czasie, kiedy będzie schła farba na burtach lub podwoziu. Mam nadzieję skończyć to wszystko do 13 maja, czyli do dnia naszego wyjazdu na rejs w Norwegii. Po powrocie pozostanie pomalowanie pokładu i odświeżenie żelkotu w wannie kokpitu i na ściankach kabiny. Miałem te miejsca pomalować ale dosyć tego!!! Pływać trzeba!!!

Jest szansa, że od czerwca pływamy. 

Wednesday, April 20, 2011

Prosta historia

Na łódce byłem, coś tam zrobiłem. Ale nie mam siły pisać. Zapieprzam jak jakiś "wąsaty Marian":  14 godzin w ciężarówce, 9 godzin w domu, 13,5 godziny w ciężarówce, 10 godzin spania, 13 godzin w ciężarówce.... Ktoś mi powie jaki jest dzisiaj dzień tygodnia?

Zamiast długich historii - dzisiaj będzie kino. Film o tym, że życie tak naprawdę jest bardzo proste. My tylko niepotrzebnie je sobie komplikujemy.  



Na koniec można sobie popłakać

Monday, April 11, 2011

Homo Sovieticus

Szedłem sobie wczoraj wzdłuż pomostu w marinie, w której stoi jacht Marka i przyszła mi do głowy taka oto myśl: w piątkowy wieczór wróciłem z pracy, wsiadłem do samochodu i po sześciu godzinach jazdy, nie licząc promu, przyjechałem pod Amsterdam. Całą sobotę spędziłem pracując z Markiem przy jachcie a niedzielne przedpołudnie żeglując po jeziorze. Za chwilę wsiądę do samochodu i po sześciu godzinach jazdy, nie licząc promu, będę w domu. Położę się spać a juto rano wstanę jak co dzień i pójdę do pracy. Fajnie, nie? A chwilę potem przyszła mi do głowy inna myśl. Taka mianowicie, że gdyby ktoś mi powiedział w 1982 roku, że za 30 lat będę miał taki weekend to uznałbym, że jest kosmitą. I nie chodzi mi o fakt żeglowania po dziwnych akwenach, mieszkania w innym kraju itd. Mówię tu o tym, że nie uwierzyłbym temu kosmicie, że w ogóle będę mieszkał poza Polską. Wiosną 1982 roku moi rodzice musieli napisać wniosek do dzielnicowej komendy MO, żeby ta wydała mi zgodę na wyjazd na obóz żeglarski na Mazurach. Jak sobie uświadomiłem, jak kosmiczną odległość pokonał mój świat w ciągu tych 30 lat, to aż mi ciarki po plecach przeszły. 


A co ma do tego Homo Sovirticus, zapytacie? Ano to ma, że mój brat nie ma takich rozterek. Jest dziesięć lat młodszy i nie ma pojęcia o czym piszę. Nie chcę powiedzieć, że jest głupi, nie!!! Wręcz przeciwnie, wcale niegłupi z niego facet. Tylko, że on nie dorastał w więzieniu. Dla niego wsiąść do samolotu i wyjechać do Anglii to zwykła rzecz. Dla Marka, który jest z tego samego pokolenia, pojechać na kilka miesięcy na Daleki Wschód i Filipiny to normalka. A że trzeba rzucić pracę... Nie ma sprawy. Zacznie kończyć się kasa to znajdę następną pracę. To ona jest dla mnie a nie ja dla niej. Jak ja mam takim ludziom wytłumaczyć rozterki nastolatka, który czytał książki Teligi czy Moitessiera i wiedział, że NIGDY nie będzie mu dane zaznać tej wolności. Wiem , że obaj potrafią sobie wyobrazić jak przygnębiająca mogła być świadomość nieodwołalności tej prawdy. Ale jak mam im przekazać wzruszenie jakie wczoraj było moim udziałem? Jak mam wytłumaczyć łzy w oczach, które pojawiają się wraz z myślą, że jednak udało mi się dożyć takiego momentu? Bo trzydzieści lat temu naprawę myślałem, że to się nigdy nie stanie. A stało się. 


Marek na maszcie walczący z salingami

Thursday, April 7, 2011

Cyf, panie cyf!!!

Mój przyjaciel z czasów studiów opowiadał taką oto historię.

Rzecz się dzieje z jego rodzinnej wiosce. Jest tam jedyny w okolicy blacharz samochodowy. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżał do niego kolejny zrozpaczony właściciel zdemolowanego cacka, miała miejsce taka oto rozmowa. 

- Panie Zuber, ile to będzie kosztować?
- Ano panie drogi, tak jak na to patrzę to cyf straszny. Całą noc bede to klepał. Bedzie osim stów.
- Ile?!! - woła przerażony nieszczęśnik - u Marciniaka w Obornikach za cztery stówki to zrobię.
Zuber wie, że jest na wygranej pozycji. Samochód stuknięty, jeździć nim nie można a trzeba. Czyli sprawa jest pilna, nie ma czasu jechać do jakiegoś Marciniaka. Ale żeby ostatecznie dokończyć petenta i zamknąć dyskusje raz na zawsze, Zuber woła przechodzącą przez podwórko żonę.
- Stara, chodzinotu. Popatrz na to. Co to jest?
- Cyf, stary - Zuberowa na to i idzie dalej swoją drogą. A Zuber odwraca się do klienta i mówi:
- Patrz pan. Stara, głupia a przecie widzi, że cyf. Osim stówek bedzie.


Po co o tym piszę? Bo Zuberowej wystarczyłoby jedno spojrzenie na początek tego mojego roku, żeby do zwyczajowego "cyf" dodała jeszcze - "straszny". 


Mam nadzieję, że reszta tego roku będzie inna. Bo jak na razie - załamać się idzie. Zeszły rok zaczął się fantastycznie. Były plany AZAB-owe, normalne mieszkanie, jakaś stabilizacja. A skończyło się...


Najpierw przygoda z Wieśkiem Krupskim. Mieliśmy razem szykować się na AZAB, a w ramach tych przygotowań, wziąć udział w kilku regatach w Polsce i za granicą. A skończyło się na tym, że po trzech dniach naszego pierwszego wspólnego pływania, zszedłem z pokładu z przekonaniem, że nigdy więcej z tym człowiekiem nie popłynę na żadnym jachcie. Potem rozbudzone nadzieje na własną firmę. Pojawił się człowiek, który miał wynajmować magazyny, przysłać samochody itd. A skończyło się na tym, że pacan do tej pory nie oddał mi stu dwóch funtów i przez dwa miesiące nie potrafił odebrać dla mnie w Polsce przesyłki, która znajdowała się niecałe 50 km od jego domu. Potem nasi współlokatorzy zameldowali w naszej łazience swoją siostrzenicę i trzeba było się wyprowadzać. Do tego kolejne awarie na łódce sprawiły, że przez cały rok pływaliśmy chyba tylko jeden raz. 

Za to ten rok zaczyna się fatalnie. Zmuszeni byliśmy zamienić fantastyczny domek na "kąt u ludzi". Wprawdzie z własną łazienką ale przestrzeni życiowej mamy mniej niż w przyczepie kampingowej. A do tego nasz landlord jest samotnym facetem, a to oznacza, że dom jest zapuszczony. Z wielkich planów przenoszenia się na jacht wyszła wielka dupa. Nie ma ani domu na jachcie, ani przenosin nad morze. Przez ostatnie trzy miesiące pracuję średnio 59 godzin w tygodniu. To przede wszystkim dlatego jest taka cisza na blogu. Nie mam po prostu siły pisać. Do tego wszystkiego, jak sobie pomyślę ile pracy czeka mnie na Saoirse, to już mi się odechciewa. 
Naprawdę mam cichą nadzieję, że będzie dokładnie odwrotnie niż w zeszłym roku.

No, pomarudziłem sobie - mogę iść spać. Muszę się wyspać bo jutro jadę z Markiem do Amsterdamu szykować jego jacht do przejścia do Anglii. A kto to taki ten Marek i co to za historia z jego jachtem napiszę niedługo.