Monday, September 12, 2011

Gibraltar V

Tak się jakoś złożyło, że zapomniałem dokończyć opowieść z rejsu na Gibraltarze. Więc kończę. Tu są poprzednie odcinki:


Miało być o delfinach w osobnym poście ale po takim czasie myślę sobie, że i tu się zmieści. Zaczęło się w ciągu dnia. Gdzieś na horyzoncie pojawiły się malutkie przecinki. Kapitańcio, jako miejscowy, wiedział od razu co to jest. Gdyby nie on, to zauważyłbym delfiny dopiero przy samej burcie. A tak miałem szansę zobaczyć jak stado tych niesamowitych zwierząt wygląda z wielu ujęć. Kiedy w końcu do nas dopłynęły zabawy było na dobre 15 minut. Było tak, jak we wszystkich książkach, które do tej pory przeczytałem. Tylko, że lepiej bo widziałem wszystko na własne oczy :)) Było przepływanie wzdłuż i pod jachtem, skakanie przed dziobem, piruety na ogonie i fikołki. Cieszyliśmy się jak dzieci. Krzysiek nazywa je "psiaki" i jest do bardzo dobre określenie. Przypominają kilkumiesięczne szczeniaki. A przy tym budzą respekt. Albo raczej podziw. Niewiele widziałem zwierząt, które wyglądałyby tak naturalnie w swoim żywiole. Nawet lecące ptaki nie wyglądają tak "na miejscu" jak delfiny w wodzie.

Ale prawdziwy spektakl zrobiły w nocy. Siedzieliśmy ze Zgrzybem na wachcie. Było cicho, ciepło, jednym słowem - przyjemnie. Wgapiałem się w wodę bo pierwszy raz w życiu widziałem fosforyzujące glony. Morze było prawie płaskie, wiał leciutki wiaterek. Niesamowicie wyglądały świecące na zielono odkosy dziobowe. Odkosy, wielkie słowo. Malutkie falki. Jeszce fajniej było stanąć na rufie i patrzeć w kilwater (ślad na wodzie pozostawiany przez przepływający jacht). Woda była bardzo przejrzysta, A ciemna noc powodowała, że miało się wrażenie zawieszenia w przestrzeni. Nad i pod jachtem było tak samo ciemno, i tak samo przejrzyście. Do tego ruch jachtu wzbudzał pływające w wodzie glony, które zaczynały świecić. Ja się patrzyło w wodę za rufą, to widać było ciągnący się  za jachtem świecący brokatem warkocz. Niesamowite wrażenie. Kiedy już się napatrzyłem, siadłem sobie w kokpicie i po prosu było mi dobrze. W pewnym momencie zobaczyłem w wodzie za burtą świecący ślad. W pierwszej chwili pomyślałem, że wygląda jakby pod nami przepłynęła torpeda. Za chwilę ślad się pojawił znowu ale pod innym kątem. A potem następny, z tym że kiedy był w połowie burty nagle zmienił się w wielką kulę świecącej na zielono wody. A potem tuż pod moim łokciem (w tym momencie już wisiałem na burcie, choć jeszcze nie kojarzyłem co to jest) dmuchnęło tak, że aż podskoczyłem. To były oczywiście delfiny. Te ślady w wodzie jak po torpedach były niczym więcej, jak śladami przepływających delfinów. A ta świetlista kula w wodzie - to któryś po prostu zrobił piruet. Obserwować je w nocy było czymś zupełnie innym niż za dnia. Przede wszystkim zwróciłem uwagę na dźwięki. W dzień nie zwracałem na nie uwagi. Odgłosy oddechów spowodowały, że tym dobitniej zrozumiałem, że obok nas są żywe zwierzęta. W dzień miało się wrażenie, że obserwujemy zabawki w aquaparku. Dopiero kiedy tuż przy burcie usłyszałem ich oddechy, dotarło do mnie, że te zabawki żyją i mają własną wolę. A do tego ich rozmowy... One naprawdę ze sobą rozmawiają. To było coś niesamowitego, jak spotkanie z UFO. Serio.

Następnego dnia po południu dopłynęliśmy do Ceuty. Statystyki mogą odnotować, że po raz pierwszy w życiu postawiłem swoją stopę na afrykańskiej ziemi. W sumie to niewiele mogę o Ceucie napisać. Uderzyła mnie czystość na reprezentacyjnych ulicach miasta. Tam było naprawdę ładnie. A poza tym twierdza. Nie mam zdjęć, więc nie pokażę, ale robi niesamowite wrażenie.

Chmury nad Gibraltarem (źródło)
Za to nazajutrz...  to dopiero zrobiło się ciekawie! Prognozy zapowiadały lewanter czyli nagły sztorm ze wschodu. Miało być 9B. I było :))) Nawet się z tego cieszyłem. Nigdy za wiele doświadczeń a kilka godzin żeglugi w sztormie z baksztagu (dla laików - w sensie z rufy... w sensie z tyłu... w sensie z falą... w sensie - zaraz postaram się wytłumaczyć:)) nie mogło zrobić nikomu krzywdy. Płynięcie, nawet w silnym sztormie, z wiatrem i falą nijak się nie da porównać do udręki sztormowania pod wiatr (o tym przekonałem się na Biskajach). A przez te kilka godzin jakie zajmie nam przeskok do Gibraltaru, morze nie zdąży nas nawet mocno sponiewierać. Żeby nie wiem jak bardzo się wściekało.

Kiedy wychodziliśmy z mariny byliśmy przesłonięci cyplem. Krzysiek powiedział, że postawimy grota na drugim refie. Skończyliśmy go stawiać akurat kiedy wyszliśmy zza osłony cypla. I natychmiast go zrzuciliśmy. Wiało tak, że mało nam łbów nie pourywało. Genua była zwinięta tak, że została z niej nie więcej, niż chusteczka do nosa a grzaliśmy... teraz już nie pamiętam ile, ale jazda była przednia. Jedna rzecz mnie zaskoczyła w jachcie. Płynął bardzo sucho. Wzięliśmy na pokład właściwie jednego tylko dziada i oczywiście wylądował cały za moim kołnierzem.

Po mniej więcej czterech godzinach weszliśmy za osłonę Skały. Niesamowite wrażenie robiły chmury przelewające się przez wierzchołek. Ale jeszcze większe wrażenie robiły wiatry spadające z niego. Pierwszy raz w życiu widziałem wiatr, który zrywał wierzchołki fal i unosił je w powietrze, zamieniając w wodny pył. A najciekawsze było to, że te wiatry przypominały coś w rodzaju spadających z góry, mały trąb powietrznych. Na wodzie widać było szybko przemieszczający się ślad o średnicy ok. 100 metrów. Z niepokojem patrzyłem czy któryś nie wybierze sobie drogi na przecięcie z naszym kursem ale nam się upiekło.

Popłynęliśmy do Algeciras, hiszpańskiego portu leżącego po drugiej stronie zatoki, dokładnie na przeciwko Gibraltaru. Obaj Latawce mieli stamtąd następnego dnia autobus do Malagi, a że odjeżdżał bardzo wcześnie rano to krótki spacerek na dworzec autobusowy miał większy sens niż branie taksówki z Gib. Jeszcze tylko nocne rozmowy z Kapitańciem na falochronie, wczesnoporanne pożegnanie Latawców i to by było na tyle. W pół godziny przeprowadziliśmy Skoczka na drugą stronę zatoki, na jego stałe miejsce w La Linei, pożegnanie z Krzyśkiem, rutyna na lotnisku i ... koniec rejsu.

Przydało by się jakieś podsumowanie, ale cóż tu napisać? Może to: był to mój pierwszy morski rejs po wielu latach. I pozostawił mi dwie rzeczy. Po pierwsze delfiny. Nie mam żadnego problemu z przywołaniem ich obrazu pod powieki. Wystarczy, że zamknę oczy :))) A druga rzecz to świadomość, że nie jest tak źle z moją wiedzą o żeglarstwie. Doświadczenia mi brak, to prawda, ale podstawy mam dobre.

A na Gibraltar muszę wrócić bo mam niewyrównane rachunki z małpami. Ale o tym będzie w następnej relacji ze Skały. Czyli, chyba za parę lat :)))

No comments:

Post a Comment

Kochani!!! Podpisujcie się chociaż imieniem!
Niech wiem, kto do mnie pisze!
Bo włączę opcję z koniecznością rejestracji...