Sunday, December 4, 2011

Raz na wozie, raz...

Szkoła idzie nam ciężko. Przede wszystkim dają się we znaki braki w przygotowaniu instruktora. Miotam się a cierpi na tym Marzena. Mam wredną cechę impulsywnego reagowania w sytuacji, kiedy napotykam na mur. Do tego dochodzi fakt, że ciągle zapominam, że pewne rzeczy dla innych nie są tak oczywiste jak dla mnie. Kiedy Marzena ma kłopoty ze zrozumieniem jakiegoś problemu sytuacja komplikuje się w klasyczny sposób: im bardziej ona pyta tym bardziej ja się wściekam, a im bardziej ja się wściekam, tym bardziej ona się "okopuje". I mamy pat. Najlepsze co wtedy można zrobić to wrócić do mariny. Chociaż nie chcę, żeby ktoś odniósł wrażenie, że awantury na pokładzie Saoirse są na porządku dziennym. Absolutnie nie! Przez znakomitą większość czasu idzie nam naprawdę nieźle. Ale zdaję sobie sprawę z własnej niewiedzy i braku przygotowania do uczenia. Dopiero dociera do mnie, że osoby które uczeniem zajmują się na co dzień, mają o wiele lepszą umiejętność rozumienia uczniów. Przez cały czas mają świadomość tego, że ich uczniowie nie mają ich wiedzy, i trzeba znaleźć przyswajalny dla nich sposób na jej przekazanie.

Innym problemem jest pogoda. Tak się jakoś wrednie składa, że ostatnimi czasy w ciągu tygodnia jest "lajtowo" a rozwiewa się na weekend. Nie chcę wychodzić na wodę jak urywa łeb bo wydaj mi się, lepiej będzie jeśli Marzena skupi się na manewrach a nie na walce z żaglami i sterem. Ciężkiej pogody już doświadczyła, teraz chodzi bardziej o to, żeby szlifowała wiedzę i umiejętność rozumienia otaczającej ją  sytuacji.

A z pozytywnych zdarzeń to zrobiłem w końcu szafkę nad nawigacyjnym i Marzena urwała linkę od gazu. Swoją drogą dlaczego takie awarie zdarzają się zawsze (lub prawie zawsze) w najmniej odpowiednim momencie. Czy taka linka nie może pęknąć pół mili od brzegu, na szerokiej wodzie? Nie, ona musiała pęknąć akurat wtedy, kiedy wychodzimy z mariny, za sobą mamy falochron tejże, z prawej strony pomost paliwowy, z lewej pływający pomost "poczekalniowy" a przed dziobem pierwszą bramkę naprawdę wąskiego kanału prowadzącego na szerokie wody. Do tego żagle połapane krawatami na "postojowo" a miejsca dookoła po 10 metrów w każdą stronę. Na szczęście nie straciliśmy manewrowości. Wprawdzie nie można było zwiększyć obrotów silnika ale miałem kontrolę nad skrzynią biegów. Tak więc mogłem płynąć zarówno w przód jak i w tył. Wprawdzie tylko na wolnych obrotach, czyli bardzo wolno, ale miałem pełną kontrolę nad jachtem. Powolutku, powolutku, z dużą dozą nieśmiałości, ale udało nam się wrócić na własne miejsce przy kei. Dwie godziny pracy i miałem założoną nową linkę. Wprawdzie w tym dniu z pływania nic już nie wyszło ale przynajmniej kolejna rzecz na Saoirse jest zrobiona tak, jak być powinna. I to jest właśnie pozytywny aspekt urwania przez Marzenę tej cholernej linki. Bo prosiła się ona o wymianę (linka, nie Marzena) od dnia, w którym kupiliśmy jacht. Jak to się więc stało, że pękła dopiero teraz? Cóż, myślę że ma tu zastosowanie teoria mojego ojca. Ojciec był taksówkarzem i samochód był jego drugim domem. Albo nawet pierwszym, bo spędzał w nim więcej czasu niż we właściwym domu. A ponieważ tyle spędzał w nim czasu, to znał go jak własną kieszeń. Wiedział co, gdzie i dlaczego stuka, wiedział jak zaciągać ręczny, jak i kiedy włączać wycieraczki żeby nie piszczały itd. A przede wszystkim wiedział jak obsługiwać skrzynię biegów. Wiedział, że jedynkę trzeba wrzucać wykonując tępy, stały i mocny nacisk, a trójka nie wejdzie inaczej jak "z nagła szarpana". Tajemne to było ale działało. Do czasu. Raz na jakiś czas samochodu potrzebowała moja mama. Jeśli myślicie, że zaraz napiszę, że mama była fatalnym kierowcą, i potrafiła wykończyć skrzynię biegów po jednym wyjeździe do dziadków, to się bardzo mylicie. Mama była świetnym kierowcą. Problem według mojego ojca był taki, że wrzucała biegi... inaczej niż on. Jeden maminy wyjazd wystarczył, żeby tak pięknie chodząca skrzynia biegów została inaczej... przetarta. To wystarczyło, żeby przez następne kilka dni ojciec nie mógł dogadać się z własnym samochodem. Ile w tej teorii jest prawdy - nie wiem. Wiem, że w przypadku linki od gazu na naszym jachcie - sprawdziła się w 100%. Bo ja od początku wiedziałem, że ta linka jest lekko "luźnochodząca" przy samej manetce i wiedziałem, że dodając gazu należy na początku, lekko i z pewnym wyczuciem, "przepchnąć" ją przez pierwszy opór a potem będzie już "git". Ponieważ to zawsze ja wychodziłem z mariny, to do tej pory nie było problemów. Ale od kiedy zaczęliśmy szkołę to Marzena robi wszystkie manewry portowe. Tego konkretnego dnia, tuż po wyjściu z mariny, wjechał nam pod dziób jakiś nieduży motorowy jacht. Trzeba było szybko dać wsteczny, żeby zatrzymać Saoirse w miejscu i zrobić tamtemu miejsce na manewr. No i Marzena zrobiła wszystko poprawnie. Z tym, że nie "pomojemu". Dodała gazu zbyt energicznie i nadwyrężona linka pękła. Może gdybym powiedział jej wcześniej jak to robić "pomojemu", to nie byłoby tej awarii. Ale z drugiej strony ta linka i tak by kiedyś pękła, a przynajmniej teraz obyło się bez strat. 

A szafka na nawigacyjnym wygląda tak

Przed...


















w trakcie...


















i po...



















Wizualizowałem ją sobie przez dwa lata. Strach pomyśleć ile mi czasu zajmie budowa jachtu, nie? Choć na razie, jeszcze nic nie wskazuje na to, żebym się na to odważył. 

No comments:

Post a Comment

Kochani!!! Podpisujcie się chociaż imieniem!
Niech wiem, kto do mnie pisze!
Bo włączę opcję z koniecznością rejestracji...