Thursday, November 29, 2012

Powódź, czyli arka zwana Saoirse.


To mnie los znowu doświadczył :)))) Ktoś tam na górze dba o to, żebym się nie nudził. Mam zresztą podejrzenia kto, ale o tym będzie kiedy indziej... i nie, nie zwariowałem.

Po wypadku samochodowym (o którym będzie niedługo), serii awarii na jachcie przyszła kolej na powódź. I to nie byle jaką. Jak wody opadną to posprawdzam marki powodziowe na mostach i śluzach, ale wydaje mi się, że to trzecia największa powódź nad Tamizą od 1947 roku. Jeszcze się nie skończyła, więc filmów przybędzie, ale chyba przetrzymałem najgorsze.

kręcąc ten film nie wiedziałem jeszcze co mnie czeka...




...to się bardzo szybko dowiedziałem:

Thursday, November 1, 2012

Halloween

Siedzę na koi zakutany po uszy. Zimno na zewnątrz jak cholera. Dogrzewam się piekarnikiem, ale to żadne grzanie. Jak go tylko wyłączę - łódka się natychmiast wyziębia. Siedzę więc pod śpiworem, czapka na głowie, a na stopach podwójne skarpetki. Siedzę i słucham jak w kościele na rynku grają na dzwonach. To się chyba karylion nazywa. Słucham i myślę o tych wszystkich, których już nie ma na tym świecie. O ojcu, o dziadkach. Myślę też o tym, że jestem już w takim wieku, że zanim się obejrzę - zacznę żegnać własnych przyjaciół.

Mam nadzieję, że uda mi się wychować Martynę tak, żebym nigdy nie musiał się przebierać i chodzić z nią po sąsiedztwie zbierając cukierki. Niech się bawi i cieszy życiem od najmłodszych lat, ale niech wie, że jest jeden dzień w roku, kiedy dobrze jest się nie śmiać. A zamiast tego pomyśleć o tym, że kiedyś nas też nie będzie

Sunday, October 21, 2012

Mówcie mi Noe

Powoli się rozpędzam. Jeszcze ze dwa miesiące i zacznę regularnie pisać. :)))


 

Przyszło mi do głowy, że taki videoblog może być sposobem na deficyt prądu na łódce. Choć z drugiej strony, to za dwa tygodnie powinienem być w marinie, a wtedy problem braku prądu zniknie.

Monday, October 1, 2012

Szybki update 2.0

Problem ze mną jest taki, że sobie lubię posiedzieć nad klawiaturą... a to kosztuje prąd... a z pradem u mnie krucho. Okazuje się, że baterii w  lapku wystarcza na pół posta, albo nawet i mniej. A potem, jak już te cholerne baterie naładuję to wena przechodzi i posty wiszą w archiwum czekając na dokończenie. Mam o czym pisać i nie chcę polecieć "po łebkach".

Wczoraj szukałem na ebay'u klasycznej maszyny do pisania. Może to wam pokaże w jakiej desperacji jestem :)))) Wprawdzie maszynopisu nie da się wkleić na bloggera, ale zawsze można przepisać to, co się urodzi na papierze. Trochę to pokręcone ale może zda egzamin :)))

Żeby utrzymać blog przy życiu wklejam moją produkcję filmową. O życiu i innych pierepałach będzie później.



część 2
część 3
część 4

Zbieram się w sobie, serio :)))))

Ps) Daria, dzięki za link do Matta Hardinga. Zapomniałem o nim, a tu taka niespodzianka.

Saturday, July 21, 2012

Szybki update

Czy ktoś mi powie, jak tu dalej żyć? :)))
Pojawiła się na świecie 10 lipca, ma na imię Martyna i poprzestawiała mi całe życie.



A teraz update. Nic nie piszę, bo mieszkam na jachcie nie podpiętym do prądu, i ledwo się wyrabiam z bilansem energetycznym. W sumie nie jest źle poza tym, że ten szkrab piętro wyżej nieźle mi w życiu namieszał.

Friday, May 18, 2012

Wracam

... za jakiś miesiąc. Na razie tylko jedno zdjęcie. Bo widzicie moi drodzy, wytrwali czytelnicy, chciałem wam donieść, że kupiłem sobie dom. Tak, dom - cztery ściany, dach i zamek w drzwiach. Tylko fundamentów nie ma. A wygląda tak:




Do zobaczenia za miesiąc. W nowym życiu. Takim bez stałego adresu zamieszkania.



Monday, February 6, 2012

Post scriptum

No dobra... pe-es będzie, bo widzę, że muszę coś wytłumaczyć. Dostałem parę maili, z których wynika, że w poprzednim poście napisałem nie do końca to, co chciałem.

Zawieszam pisanie bloga bo nie chcę się użalać. Dostałem od życia po dupie i muszę się pozbierać. Tak jestem skonstruowany, że w takich przypadkach górę we mnie bierze "psi bichejwior". Co to znaczy? Ano to, że tak jak zbity pies zwija się w kącie i liże rany, tak samo i ja wycofuję się w cień i czekam, aż "złe" przejdzie. A w tym czasie nie jestem nastrojony zbyt radośnie do życia. I ten niezbyt radosny nastrój dominowałby na blogu przez najbliższy czas. A tego nie chcę. Dlatego, przez jakiś czas, wolę nic nie pisać. Ale to nie znaczy, że zamierzam porzucić pisanie - zbyt dużą frajdę mi to sprawia.

A Saoirse sprzedaję nie dlatego, że postanowiłem skończyć z żeglarstwem. Ci z was, którzy tak pomyśleli powinni mieć większą wiarę w siłę ludzkich marzeń. Jakiś czas temu napisałem, że od teraz aż do śmierci będę miał jacht. I tak będzie. 

Saoirse idzie na sprzedaż bo przyszedł czas na większy jacht.

Do zobaczenia za dwa-trzy miesiące.

Thursday, February 2, 2012

I to by było na tyle...

Moja umiejętność rozwiązywania zadań aplikowanych mi przez rzeczywistość osiągnęła poziom krytyczny. A właściwie to przekroczyła ten poziom. Taki eufemizm mający oznaczać, że mam dosyć.

Szedłem dzisiaj ulicą i nagle mnie olśniło: Koterski jak wymyślał postać Adasia Miałczyńskiego to przepowiadał moją przyszłość. A to oznacza, że nie ma sensu walczyć - koniec i tak jest wiadomy. W związku z tym przywołuję zdanie, które miało tu trafić jakiś czas temu:

"Zawieszam pisanie bloga na czas nieokreślony. Wrócę, jak mi się w końcu coś uda". 

Pozdrawiam wszystkich zaglądaczy. Zajrzyjcie tu za jakiś czas, może coś się zmieni. Choć wątpię, żeby to się stało szybko.

Z wyrazami szacunku
Autor bloga

Ps) Jeśli ktoś chce kupić Saoirse jest na sprzedaż - 26 tys pln. Kontakt na maila. 
To nie jest żart.

Thursday, January 26, 2012

Dziadek mi mówił...

... rób jedną rzecz w życiu lepiej od innych, a zawsze będziesz miał co do garnka włożyć.



A jak już mówimy o robieniu czegoś perfekcyjnie to zobaczcie następny film. Wygląda na to, że motocykl stał zapomniany w stodole przez wiele lat. Właściciel w końcu zdał sobie sprawę, że nigdy nie zacznie restauracji, więc przywiózł go do specjalistów. A ci wymienili olej, filtry, baterię oraz przeczyścili układ paliwowy. Czyli zrobili podstawowy przegląd i sfilmowali pierwszą po latach próbę odpalenia weterana.

Tak się kiedyś budowało maszyny. Ciekawe jak będą wyglądać za 60 lat współczesne samochody?

Indian Chief, rocznik 1948


"Old Indians never die, they only looks that way"

Sunday, January 22, 2012

Laura Dekker po raz trzeci

Pisałem o niej na blogu już dwa razy



Wczoraj w nocy zobaczyłem wpis na Facebook'u podający informację, że właśnie zakończyła rejs. Wiecie jaka była pierwsza myśl po przeczytaniu informacji? Ano taka,  że mam żal do losu o to, że jak miałem tyle lat co ona, to mieszkałem w kraju-więzieniu. Sama myśl, że mógłbym popłynąć jak ona, była... straszna. Bardzo mi brakuje w życiu tego przeświadczenia, że "mogę", tej pewności siebie, którą daje brak fizycznych ograniczeń. Bo wolność umysłu, wolność marzeń niestety nie przekłada się na pewność siebie. A przynajmniej nie w moim przypadku. Na szczęście to się zmienia. Wolno, bo wolno, ale się zmienia.

A przypadek Laury pokazuje, że żeglarstwo jest dla wszystkich. Że to nie warunki fizyczne a głowa decyduje o tym, czy komuś się uda czy nie. Wprawdzie, w ogromnym stopniu, zamieszana jest w cały proceder technika (osprzęt pokładowy), ale nie zmienia to faktu, że dobrze przygotowana szesnastolatka da radę żeglować na 12-sto metrowym jachcie. Tak samo jak maleńka (150cm) Dame Ellen MacArthur na osiemnastometrowej  regatowej supermaszynie, Radek Kowalczyk na grzejącej jak motorówka przez Atlantyk maleńkiej Mini 650, czy siedemdziesięciosiedmioletni Minoru Saito kończący swój ósmy wokółziemski, samotny rejs.

I jeszcze jedno. Jej wygrana z "systemem" pozwala z nadzieją spojrzeć w przyszłość. Niewielką, ale jednak...

Źródło


Friday, January 20, 2012

Inspiracje: blogi

Zaczęło się, kiedy poznałem Tomków Hipopotamowych. Na ich stronie trafiłem na swój pierwszy podróżniczy blog

Afryka Pokryfki (Ale numer! Znowu zaczął pisać!)
Czytałem ten blog, i nie mogłem wyjść z osłupienia. No bo... jak to tak?! Rok czasu... w podróży... bez celu... bez pracy... pod namiotem... w hotelu?!!! A przyszłość?! Kariera?! Odpowiedzialność?! Nie jest tak, że nigdy wcześniej nie słyszałem o takim podróżowaniu. W trakcie studiów byłem na paru slajdowiskach, poznałem paru ludzi, którzy spędzali całe wakacje jeżdżąc po Azji. Ale to było wyjazdy trwające dwa-trzy miesiące a nie rok!!! I skąd on na to wziął pieniądze?! Pierwszy raz w życiu miałem sposobność obserwowania podróżowania niemalże z dnia na dzień. I to było jak grom z jasnego nieba.

A potem zacząłem szukać innych.

Blog pary, która po kilku latach pracy w Singapurze zdecydowała się wrócić do Polski na motorze. Powrót miał trwać 15 miesięcy, w czasie których zamierzali przejechać Azję i Afrykę. Kiedy dojechali w końcu do Maroka, i szykowali się do przeskoku na Gibraltar, okazało się, że jeszcze nie są gotowi wracać. Zapakowali więc motocykl w skrzynię i przeprawili się do Ameryki Południowej. A potem była jeszcze Australia, znowu Singapur, znowu Azja, choć tym razem inną trasą, i w końcu powrót do Polski. Podróż zajęła im zamiast planowanych 15 miesięcy - 44 miesiące!!! 

Para... artystów (graficy, agencje reklamowe, scenografie, komiks... itp) w drodze od listopada 2008. Rzucili wszystko, wynajęli dwa warszawskie mieszkania i mając, dzięki temu budżet w wysokości 20 USD dziennie, wyjechali w świat z postanowieniem, że już nie wrócą. Na początku nie mogłem ścierpieć ich maniery pisania. Wszystkimi zakamarkami tekstu wychodziła z nich "warszawka". Taka, której tak bardzo nie lubię, czyli przerost formy nad treścią. Może właśnie dzięki temu są najlepszym przykładem, że życie w drodze prostuje nawet najbardziej zwichrowaną wizję rzeczywistości. Dwa lata musiało minąć, zanim motto ich własnej strony nabrało sensu: "moze bys od czasu do czasu nabral troche dystansu do siebie i do twojej wiekopomnej roli, jaka odgrywasz w dziejach swiata".

Para, która wyjechała do Mongolii, żeby zobaczyć zaćmienie słońca. Potem mieli zamiar, w kilka miesięcy, przejechać przez Azję Południowo-wschodnią i Polinezję, żeby znowu zobaczyć zaćmienie na Wyspach Marshalla. Potem była Australia samochodem, Nowa Zelandia rowerami i Ameryka Południowa na motorach. Nie mam siły przebijać się przez ten blog jeszcze raz, ale mam wrażenie, że oni też nie planowali podróży dookoła świata. Jak mi się wydaje to zakończyć ją mieli na Polinezji. Tak czy owak - dwa i pół roku w drodze.

Blog Kuby Fedorowicza. Młody chłopak, który postanowił zrobić sobie gap year w Ameryce Południowej. Wyjechał na rok bez znajomości języka hiszpańskiego i z nastawieniem mocno "warsiawskim". A wrócił po dwóch latach, z biegłym hiszpańskim i po niesamowitej wewnętrznej przemianie. Najbardziej nieprawdopodobną historią, w całej jego podróży, był rejs jachtostopem na Antarktydę.

Od dwóch i pół roku w drodze i nic nie wskazuje na to, że wrócą w ciągu najbliższych lat. Autostopem przez Azję, kupionym samochodem przez Australię i jachtostopem po Polinezji. Obecnie w Tajlandii.

Młoda para, która w drodze jest już od 1.5 roku. Właśnie zrezygnowali z kilkumiesięcznej wyprawy jachtostopem z Polinezji na Alaskę rzucając monetą. Zamiast tego pojadą do Ameryki Południowej ...coś więcej trzeba pisać?

W sumie to nie bardzo wiem co mam napisać. Carina wymyka się wszelkim schematom. Jest Estonką, która od lipca 2007 roku jest ciągle w drodze. To co ją odróżnia od innych jest fakt, że podróżuje właściwie bez pieniędzy. Kiedy parę miesięcy temu musiała wrócić z Argentyny do Estonii, żeby odnowić paszport, znajomi zrobili zrzutkę, żeby kupić jej bilet. Zresztą... myślałem, że to już koniec podróży, a ona dwa tygodnie po wylocie była z powrotem w Argentynie. Myślę, że jeszcze wiele lat upłynie zanim wróci do domu. Jeśli w ogóle wróci...

To tylko kilka. Były też blogi żeglarskie:

Para Polaków, którzy spędzili dwa lata studiując w Stanach. Udało im się w tym czasie zaoszczędzić 10 tys. dolarów. Za 1500 kupili dziewięciometrowy stary jacht, włożyli w jego remont zawrotną kwotę 1500 dolarów i popłynęli do Polski. Zajęło im to dwa lata. W tym czasie zwiedzili całe Karaiby, Wschodnie wybrzeże USA, Azory i oczywiście wybrzeże Europejskie. Rok po powrocie, nie mówiąc nic nikomu, popłynęli Whisperem na Spitsbergen. Nieżeglarzom powiem, że moim zdaniem, za ten rejs powinni być nominowani do nagrody Rejs Roku. 
Wszedłem dzisiaj na tą stronę pierwszy raz od dłuższego czasu. Okazuje się, że Piotrek postanowił napisać ją od nowa, dlatego daty postów są z 2011 roku. Podróż miała miejsce w latach 2007-2008.
Para warszawskich yuppie (pierowiec i dziennikarka) wiosną 2006 roku rzucają wszystko i ruszają z zamiarem opłynięcia świata jachtostopem. W ciągu roku docierają na Karaiby, tam podejmują pracę jako załoga charterowego katamarana. Kupują nieduży, stalowy jacht i przez kolejne dwa lata pracują i remontują ich nowy dom. A potem Aruba, Jamajka, Kuba, Panama itd. Blog powoli umiera, ale obserwowanie ich drogi przez te wszystkie lata wiele mi dało. Otworzyło oczy na wiele spraw, a osobisty (mailowy) i bardzo serdeczny kontakt z nimi, bardzo w tym pomógł.

Czy muszę pisać, w jaki sposób mnie te blogi inspirują? To, co nas trzyma w miejscu to strach, a dzięki takim ludziom dociera do mnie, że da się, że nie ma się czego bać. Ale jest kilka szczególnych przemyśleń, które mam dzięki tytm blogom.
1) Biedni ludzie nie jeżdżą po świecie. Oni tylko lubią takich zgrywać. Budżet Tamtaram to 20 USD dziennie. Planowany przed wyjazdem budżet Singapore2polad to 30USD/dzień. W połowie drogi napisali, że mieszczą się w 20USD. A to oznacza 7000USD rocznie, czyli w ich przypadku podróż kosztowała ok. 25 tys.USD. A to są już bardzo konkretne pieniądze. Pieniądze, które trzeba mieć przed wyjazdem. I dochodzimy do...
2) Zmiana stylu życia na ultraoczędny. Mniej więcej rok temu, w trakcie pobytu w Birmie, Tamtaram dostali propozycję wydania książki. Nie da się być ciągle w drodze i pisać - do tego potrzeba spokoju. Wynajęli więc sobie taki domek z takim oto widokiem Za ten domek płacili 9 USD dziennie. Czyli 6 funtów, czyli 4 gałki lodów na pasażu w Portsmouth. Już wiecie o co mi chodzi? Różnie mi z tym oszczędzaniem wychodzi, ale od jakiegoś czasu nie kupiłem sobie żadnego zbędnego ciucha. Właściwie to nie kupiłem niczego, co nie byłoby mi absolutnie niezbędne. Teraz zbliżam się do etapu niekupowania lodów :)
3) Chcę żeglować a nie stać na kotwicy. O co mi teraz chodzi? Otóż całe życie marzyłem, że kiedyś wsiądę na jacht i popłynę w siną dal. Będę mieszkał tam, gdzie będę chciał, żył tak, jak będzie mi wygodnie. Jak się skończą pieniądze to zarobię tyle, ile będzie trzeba. Jednym słowem będę żył jak Ludomir Mączka czy Jerzy Radomski. Ale zanim się to stało, trafiłem na blogi ludzi, którzy żyją takim właśnie życiem. Chodzi mi przede wszystkim o Youyou ale też o Beatę i Tomka Lewandowskich. I okazało się, że ich życie niewiele różni się od życia ludzi na lądzie. Może poza tym, że żeby po dniu pracy położyć się spać, żeglarze muszą "pedałować" na wiosełkach przez pół zatoki, żeby dostać się na własny jacht. Żeglowania poza horyzont w tym życiu praktycznie nie ma. A mnie nie o to chodzi. Najzabawniejsze jest to, że przez trzy lata jakie minęły od kiedy kupiliśmy jacht, wypływaliśmy więcej mil morskich na zapłaconych rejsach, niż na własnym jachcie. A to prowadzi do jednego wniosku - trzeba kupić jacht, który będzie jednocześnie biznesem. Nie jest to łatwy kawałek chleba, ale obserwując jachty takie jak sv Berg, coraz bardziej się przekonuję do tego, że to właśnie o to mi chodzi. Daleka droga przede mną ale warto powalczyć. Oczywiście, w międzyczasie nie zrezygnuję z własnego jachtu i powiem szczerze, że mam nadzieję, że w tym roku, w końcu, zamieszkam na wodzie. A przynajmniej - przeprowadzę się nad morze.

Ale już dosyć o sprawach pragmatycznych. Najważniejsze w tych blogach jest to, że nie pozwalają zasnąć. I pokazują, że ten świat, ten za horyzontem, oprócz tego że jest tak wspaniały, to jednocześnie jest taki... zwykły. A poza tym... Nie bardzo wiem jak to napisać, więc posłużę się cytatem z podsumowania podróży Kuby Fedorowicza:


Antarctica from bezsensu.studio on Vimeo.

"Jestem w domu i dopiero teraz, po wszystkim, trafia mnie ile rzeczy dzieje się tak naprawdę w tym samym momencie we wszystkich miejscach na ziemi. Przywołuje w myślach obrazy z Meksyku, gwarne targi Gwatemali i Ekwadoru, kolor tablic rejestracyjnych peruwiańskich samochodów mknących przez pustynie, a także zastanawiam się co robią w tym momencie gdzieś tam ci wszyscy ludzie, których minąłem… A przecież to tylko niewielka część Ziemi! Mam to wszystko w pamięci, kolory, zapachy, uśmiechy i krajobrazy – jeszcze to we mnie siedzi, ale po raz kolejny dochodzę do wniosku, że nie ma sensu tego ogarniać w ogóle, myśleć o tym. Bo ciekawe jest też tutaj i teraz, a co więcej, można tego dotknąć i coś z tym zrobić. Na to, co się dzieje tam, nie mam większego wpływu, przynajmniej w większości kwestii. Jasne, że mogę oszczędzać energię, segregować śmieci i jeździć rowerem ale teraz nie o tym mówię..."


Warto wyjechać, nawet na parę lat, tylko po to, żeby po powrocie napisać coś takiego.

Tuesday, January 17, 2012

Poprawiacz humoru





"... strzeż ich Boże i miej ich w opiece,
i daj umrzeć puki serce mam młode..."

Saturday, January 14, 2012

Przystanek Alaska

Dzisiaj znalazłem:


Za darmo można oglądać przez 62 minuty, a potem trzeba 60 minut odczekać.

Miłego oglądania.

Ps)
A na deser


Cały!!!

Friday, January 13, 2012

Nie dadzą się poddać, no...

Miałem się poddać. Miałem gotowy post o takiej treści: 

"Zawieszam pisanie bloga na czas nieokreślony. Wrócę, jak mi się w końcu coś uda". 

Nie chcę się za bardzo zagłębiać w problem, bo dotyczy to spraw zbyt osobistych. Staram się być tu szczery, ale gdzieś są granice. W każdym bądź razie... od ponad miesiąca miałem dosyć wszystkiego: życia, marzeń, jachtu, porąbanej konstytucji mózgu itd. I kiedy wyglądało na to, że przekraczam granicę...

Po prawej stronie jest lista blogów codziennych. Na pierwszym miejscu jest link do bloga Anity Stojałowskiej. Anita jest... najlepszą pisarką wśród polskich budowlańców. Albo najlepszym budowlańcem wśród polskich pisarzy - jak kto woli. No i kiedy wyglądało na to, że właśnie się wypalam, Anita wysmażyła ten oto post. 

Co tu się będę nadmiernie produkował. Przeczytanie u kogoś na blogu, że zaczyna dzień od kawy i lektury mojej pisaniny, potrafi poprawić humor. Tym bardziej, że pisze to ktoś, kogo podziwiam.

No nie dadzą się poddać, no...