Tuesday, November 19, 2013

Marianna Popiełuszko

Napisałem coś na fejsie.... A potem pomyślałem, że chcę to zachować...
No więc zachowuję.

:"Wychować dziecko na słynnego człowieka - duma,
Wychować dziecko na dobrego człowieka - radość,
Wychować dziecko na wielkiego człowieka - pokora."

Dzisiaj zmarła mama księdza Jerzego  Popiełuszki.

Hmm, wygląda prawie tak samo jak babcia Lodzia...


Monday, November 11, 2013

11 listopada 1990r.

W kamasze mnie wzięli na własną prośbę. To znaczy... ja się tam wcale nie pchałem, powiem więcej - dwa lata migałem się tak skutecznie, że mama poznała osobiście chyba wszystkich żołnierzy WSW w Radomiu. Był czas, że byli u nas w domu raz na dwa tygodnie, w poszukiwaniu uchylającego się Leszka N. Poszedłem do armii na własną prośbę, bo jak inaczej nazwać sytuację, kiedy indeks na Wydział Historyczny UW miałem właściwie w kieszeni, ale stwierdziłem, ze chyba jednak nie interesuje mnie  to aż tak bardzo, żeby poświęcić temu resztę życia. Więc siedziałem tak przez całe wakacje zastanawiając się, co mam zrobić ze swoim życiem, aż dostałem cynk od znajomego, że prokurator wojskowy zaczyna mnie szukać na serio. Mając do wyboru więzienie albo kamasze wybrałem oczywiście to drugie, tym bardziej, że mama miała takie "chody", że załatwiła mi przydział w Radomiu. 

JW 5051 to jest lotnisko szkoleniowe Dęblińskiej Szkoły Orląt, za moich czasów szkoliły się tam roczniki drugi i czwarty. Jako podległa Dęblińskiej Szkole jednostka w Radomiu była bardzo mocno zindoktrynowana przez komunistów, a przy tym była bardzo reakcyjna. Nie mogło być inaczej, jeśli większość oficerów to byli piloci - więcej, nie dość że piloci - to jeszcze instruktorzy. Absolutna śmietanka, goście znający swoją wartość i uczucie wolności. Podział był prosty: trepy to komuchy, a piloci - element konieczny, aczkolwiek politycznie podejrzany.

Kapitan Kamiński, dowódca kompanii poborowej, był takim właśnie oficerem, zupełnie nie pasującym do Ludowego Wojska Polskiego. Postawny, wysportowany, inteligentny i znający się na rzeczy... czyli zaprzeczenie statystycznego trepa. Ciekawe czy szefa kompanii dostał z przydziału czy sam sobie wybrał, bo pasowali do siebie jak ulał. Starszy sierżant sztabowy Suski, po spędzeniu 11 lat w czerwonych beretach, siedział sobie na nudnej posadce, w nudnej jednostce. Do wyboru miał to... albo emeryturę, a jakoś nie potrafię sobie go wyobrazić w roli emeryta. Mając dobrze po pięćdziesiątce potrafił zrobić dwadzieścia wymyków na drążku, a pompki robił dotąd, aż nudziło nam się liczenie. Niestety "wojsko" jakie dostał (czyli nas) dalekie było od zbliżenia się nawet do jego formy. Na 88-miu żołnierzy w kompanii, było ok. 60 ze średnim wykształceniem, w tym paru byłych studentów. Mało sprawne fizycznie towarzystwo, ale za to bardzo, jak to się wtedy mówiło, świadome.

W takim towarzystwie przyszło mi zdobywać szlify wojskowe. Nie byłbym sobą, gdybym nie zaczął rozglądać się jakby umilić sobie tu życie. Na pierwszy ogień poszły wojskowe piosenki. Te cudaki jakie kazali nam śpiewać w czasie marszu, te "Hej tam pod borem" czy inne "Jadźki u płota" sprawiały, że mi szkliwo na zębach pękało. Miałem trochę wspólnego z muzyką przed wojskiem, nawet trochę więcej niż trochę, więc nie moglem tego znieść. Poza tym, mieliśmy przecież Wolną Polskę i śpiewanie jakiś bolszewickich gniotów, wychwalających braterstwo broni i inne takie - mocno mi "nie leżało". Jak już mnie wzięli w kamasze, to niech to przynajmniej będzie Wojsko Polskie, bez tego "ludowego" ozdobnika. 

Po pierwszym tygodniu zameldowałem się  Suskiego i powiedziałem, że chcę nauczyć kompanię śpiewać Pierwszą Brygadę. Popatrzył sią na mnie przeciągle i kazał iść ze sobą do Kamińskiego. Zameldowałem się dowódcy i powtórzyłem swoją prośbę. Kamiński popatrzył się na mnie chwilę, a potem odwrócił do Suskiego i kiwając głową w kierunku budynku sztabu zapytał go: 

- Myślisz, że nie będą mieli nic przeciwko?
- A co mają mieć? - odparł sierżant - przecież mamy wolną Polskę, nie?
 Kamiński odwrócił się do mnie i powiedział: 
 - Za trzy dni jest 11 listopada. Mają to śpiewać tak, jakby to znali od dziecka! Odmaszerować.

Przez następne trzy dni, stałem popołudniami przez 88-ma, niezbyt zadowolonymi żołnierzami i próbowałem ich nauczyć śpiewać. Powiem szczerze, że nawet nieźle mi to wyszło. 11 listopada cała jednostka miała rano uroczysty apel. Nazjeżdżało się jakiś gości, zarówno w mundurach jak i w garniturach. Po apelu ci najważniejsi poszli do budynku sztabu, a ci najmniej ważni, czyli mu, na płytę lotniska uczyć się śpiewać w marszu. Dowodził nami Suski. Poganiał nas tak z godzinę i jak się upewnił, że wiemy o co chodzi z tym śpiewaniem (a wychodziło man naprawdę nieźle) dał rozkaz powrotu do koszar. Zdziwiłem się tylko, że zamiast poprowadzić nas najkrótszą trasą, wyprowadził na na główną drogę jednostki. 

Lotnisko w Radomiu przecina na pół droga. Po jednej stronie jest płyta lotniska, hangary i warsztaty a po drugiej osiedle wojskowe, sklepy, przedszkole itd. W centralnym miejscu, tuż przy ulicy stoi budynek sztabu jednostki. Szliśmy krokiem marszowym, w ciszy bo wszyscy mieli trochę dosyć wydzierania się przez dobrą godzinę. Kiedy byliśmy jakieś sto metrów od sztabu nagle z przodu dobiegł głos Suskiego:

- Kompania baczność! Do śpiewu! 
a chwilę później:
 - Kompania... Pierwsza Brygada... Śpiew!

No i zaśpiewaliśmy. Kiedy doszliśmy do refrenu byliśmy dokładnie naprzeciw budynku sztabu. Suski w tym czasie zwolnił nieco, tak że znalazł się w połowie kolumny. Odwrócił się do nas i zezując na sztab wrzasnął:
- Głośniej synkowie, głośniej! Niech te skurwysyny, tam w tym budynku, dobrze was usłyszą!!!

Usłyszeli. Marszałek Piłsudski na Wawelu też usłyszał, tego jestem pewien.

Kilka tygodni później składałem przysięgę na sztandar jednostki. Zostałem w ten sposób wyróżniony za ogólne wyniki szkolenia ze szczególnym uwzględnieniem wyników w strzelaniu. Potrafiłem ze stu metrów odstrzelić komarowi dupsko. Nieoficjalnie, a powiedział mi o tym Suski przed samą przysięgą, obaj z Kamińskim podziękowali mi w ten sposób za Pierwszą Brygadę. Stałem tam, patrzyłem na sztandar, na którym był orzeł bez korony i myślałem, że zabiorę stąd taką oto myśl: dzięki mnie, po raz pierwszy od 1939 roku, zabrzmiała na radomskim lotnisku zakazana piosenka. Może to niewiele, ale dla mnie wystarczy.




Ps) Zrobiłem sobie chwilkę przerwy przed opublikowaniem tego postu i przejrzałem w tym czasie internet. Taka mnie oto myśl  naszła po tym przeglądaniu: Jedni przechodzą do historii dzięki odzyskaniu dla Polski niepodległości, a inni dzięki czekoladowemu kurosępowi. 

Amen.









Wednesday, August 7, 2013

vlog (07.08.2013)

Pojechaliśmy z wizytą do znajomych. Pokręciłem się po ich marinie i oto efekty. 
Ale o jednej rzeczy muszę wspomnieć. Po drodze zatrzymaliśmy się na parkingu przy plaży. Marzena wysiadła z samochodu, powąchała powietrze i powiedziała: 

-no, to jestem w domu

I wszystko na temat :)))


Tuesday, August 6, 2013

Poprawiacz humoru

Dawno nie było.
Znajomy na fejsie podlinkował, pierwsze piosenki mi się średnio spodobały, aż trafiłem na to:



Ma we mnie fana... tak ze dwa razy starszego :)))

Thursday, June 20, 2013

Sunday, June 16, 2013

vlog (16.06.2013)

Nowy film o kłopotach z wodociągiem i awanturnej załodze... oraz o wspominaniu dziecięcych lektur.

https://www.youtube.com/watch?v=QTaoEAX2YSU

Sunday, June 2, 2013

vlog (02.06.2013)

Takie tam przemyślenia na tematy współczesne, po tym jak zobaczyłem w oczach pewnej Greczynki zazdrość pomieszaną ze szczerym podziwem.

https://www.youtube.com/watch?v=20OGnyFJ5ac

Wednesday, May 1, 2013

Poprawiacz humoru

W Polsce to jest absolutna nowość - tu już nie. 

Oglądając teledysk pomyślałem sobie, że ułomna jest rzeczywistość, w której trzeba miejskim dzieciakom kręcić tak dosłowne teledyski do folkowej muzyki. Do momentu aż zobaczyłem zjeżdżalnię. Tak mi się radośnie na duszy zrobiło, że aż mi łzy w oczach stanęły.

Chciałbym już nie musieć walczyć o przetrwanie każdego, cholernego dnia...

Mam nadzieję, że tym razem już odrobiłem lekcję z tego jak żyć.


 

Sunday, April 28, 2013

Vlog (28.04.2013)

Od teraz vlogowe filmy będą w formie linków. Taka jedna czytelniczka z drugiej strony Atlantyku miączy, że za długo musi czekać, aż jej się cała strona załaduje. Miałem zasugerować szybszy internet, ale w sumie... Się ma czytelników to trzeba o nich dbać, nie?

https://www.youtube.com/watch?v=eBUZPi0nafA

Sunday, April 14, 2013

vlog (14.04.2013)

Nic nie piszę ostatnio bo mi ześwirowała klawiatura w laptoku> ALBO PISZE TYLKO DUŻYMI LITERAMI< ALBO TYLKO MAŁYMI> PrZEŁĄCZA SIĘ KIEDY CHCE> Poza tym czasami działa w trybie zastępUJĄCYM A CZASAMI NORMALNIE

Przez czas pisania powyższego nie korygowałem jej wariactw, więc mieliście próbkę. Tak się po prostu nie da pisać. Poza tym, to i tak już ostatnie podrygi tego laptopa, a na drugi na razie nie mam pieniędzy. Więc przez jakiś czas będę tylko filmowy. Krótkie notki przed filmem jeszcze nerwowo "wyrobię"

Vlog bujano-wioślarski


Saturday, April 6, 2013

vlog, czyli videoblog

Pomyślałem sobie jakiś czas temu, że spróbuję pobawić się w videoblog. Będę go robił na potrzeby forum żeglarskiego, ale mogę przecież kolejne odcinki wrzucać i tutaj. Zobaczymy czy coś z tego wyjdzie.

Początki, czyli pierwszy post


 

Monday, March 4, 2013

Tadeusz Nalepa.

Dzisiaj jest szósta rocznica śmierci Tadeusza Nalepy.

Spotkałem się z Nim pierwszy raz chyba w lecie 1997. Jesienią mieliśmy otworzyć dużą salę w Proximie, a ja dostałem fuchę szefa artystycznego klubu. Nieźle brzmi, biorąc pod uwagę, że o "robieniu" koncertów i muzyki w ogóle wiedziałem wtedy tyle, co teraz na temat fizyki kwantowej. Potem to się zmieniło... ale to było potem. Wymyśliłem sobie, że zrobimy cykliczną imprezę mającą mieć format bluesowego jam session. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że taka impreza nie ma szans powodzenia a już na pewno nie ma co liczyć, że będzie dochodowa. Ale to było wtedy i żyłem w błogiej nieświadomości. Oczywistym gospodarzem takiej imprezy miał być Tadeusz Nalepa. Mieszkał pod Warszawą, co bardzo ułatwiało sprawę. Zdobycie telefonu zajęło mi ze dwa dni, zadzwoniłem, przedstawiłem pomysł i umówiliśmy się, że mnie odwiedzi w klubie, zobaczy jak miejsce wygląda i będziemy mieli okazję przegadać pomysł w cztery oczy.

Pamiętam, że to był środek lata, bo parking przed klubem był pusty. Ponieważ tuż obok klubu są dwa największe akademiki Uniwersytetu Warszawskiego to jedyny okres, kiedy na nim nie ma samochodów to dwa miesiące letnie, kiedy są wakacje a nie ma sesji. Pamiętam, że umówiliśmy się na 14.00. Gdzieś w okolicach 13.30 stanąłem sobie w otwartych drzwiach wejściowych paląc papierosa. W pewnym momencie wjechał na parking samochód, zatrzymał się i zgasił silnik. Zaszczyciłem go jednym spojrzeniem i dalej kontemplowałem buro-różowy budynek Geologii. Skończyłem palić i wszedłem do środka. Tuż przed 14 podszedłem do drzwi, żeby sprawdzić czy nie ma tam przypadkiem mojego gościa, ale nie było nikogo poza tym jednym samochodem na środku parkingu. Już miałem wracać do środka, kiedy drzwi samochodu otworzyły się i wysiedli z niego Tadeusz z żoną. Wolnym krokiem skierowali się do klubu. Kiedy zapukali do drzwi spojrzałem na zegarek - była dokładnie druga godzina. 

Spotkaliśmy się jeszcze kilka razy w ciągu następnych kilku tygodni. Koniec końców - z imprezy nic nie wyszło, ale jedna rzecz zawsze odbywała się tak samo. Tadeusz przyjeżdżał pod klub około pół godziny wcześniej i siedział w samochodzie tyle czasu, żeby do drzwi zapukać dokładnie o wyznaczonej godzinie. W trakcie jednego z naszych ostatnich spotkań w klubie, zapytałem go dlaczego tak robi. Przecież wie, że ktoś jest w klubie przez cały czas. Może przyjść wcześniej, nie musi siedzieć na parkingu. Odpowiedział mi, że punktualność jest sposobem okazania szacunku drugiej osobie. Z naszych rozmów może nic nie wyjść, ale to nie znaczy, że nie powinniśmy się szanować. Muszę powiedzieć, że bardzo mi tym zaimponował. On był przecież niekwestionowaną gwiazdą polskiego bluesa, a ja? Sroce spod ogona wypadnięty, pożal-się-Boże szef artystyczny klubu o którym nikt nie słyszał, a który dopiero miał się stać najlepszym koncertowym klubem w Polsce.

Z imprezy nic nie wyszło, ale mnie zdarzyło się pracować z Tadeuszem jeszcze kilka razy i zawsze imponował mi tą swoją punktualnością. A muszę powiedzieć, że to była jedna z ostatnich rzeczy jaką ja się przejmowałem. W ogólniaku miałem ksywę "student". Nie dlatego, że byłem taki orzeł ale dlatego, że zawsze spóźniałem się na lekcję 15 minut, czyli tzw. studencki kwadrans. Dużo w tym było pokazania, że to JA decyduję o tym jak wygląda mój dzień, a nie jakiś dyrektor jakiegoś liceum. Ale prawda jest też taka, że byłem straszliwie roztrzepany i przejmowanie się zegarkiem, było na jednym z ostatnich miejsc na liście moich priorytetów. Tym bardziej zachowanie Tadeusza mi zaimponowało.

Parę lat później mieszkałem w Birmingham i byłem jedną nogą w grobie. Patrząc perspektywy czasu myślę, że zostało mi kilka miesięcy życia. Kilka miesięcy wcześniej, zaraz po moim przyjeździe do Anglii, świat zawalił mi się na głowę i nie miałem pojęcia, jak sobie dać z tym radę. Nie chciałem się wykończyć, ale też nie potrafiłem wrócić między normalnych ludzi. Jedyna rzeczą, która trzymała mnie przy życiu, jedyną rzeczą która sprawiała, że nie spałem w rynsztoku była praca w składzie materiałów budowlanych. Miałem świadomość tego, że jeśli stracę pracę to moje dni są policzone. Resztki dumy nie pozwoliłyby mi żyć na ulicy. Ale nawet mimo tego, że zdawałem sobie sprawę, jak ważne jest dla mnie utrzymanie pracy, codziennie rano staczałem walkę, że w ogóle wstać z łóżka. Jedyna rzecz, która mnie zmuszała do wstania i wyjścia "w świat", była pamięć o tym, co Tadeusz powiedział na temat szacunku i punktualności. Złapałem się tego wspomnienia jak tonący brzytwy, wmówiłem sobie, że jeśli uda mi się ta jedna rzecz, w sumie bardzo prosta dla kogoś... normalnego, czyli być codziennie rano punktualnie w pracy, to może zdarzy się cud. Może pojawi ktoś, kto doceni moje starania i wyciągnie z tego piekła.

Tym ktosiem był mój brat.  

Do zobaczenia Panie Tadeuszu... i dziękuję.


 



"... Do Ciebie pieśnią wołam Panie,
do Ciebie dzisiaj krzyczę w głos.
Ty jesteś wszędzie, wszystkim jesteś dziś,
lecz kamieniem nie bądź mi.

Do Ciebie pieśnią wołam Panie,
bo ponoć wszystko możesz dać,
więc błagam daj mi szansę jeszcze raz,
daj mi ją ostatni raz.

Już nie zmarnuję ani chwili,
bo dni straconych gorycz znam,
więc błagam daj mi szansę jeszcze raz,
daj mi ją ostatni raz.

Do Ciebie pieśnią wołam Panie,
do Ciebie dzisiaj krzyczę w głos.
Daj mi raz jeszcze od początku iść,
daj mi szansę jeszcze raz.


Wystarczy abyś skinął rę
Wystarczy jedna Twoja myśl
A zacznę życie swoje jeszcze raz
Więc o boski błagam gest   

A jeśli życia dać nie możesz,
to spraw bym przeżył jeszcze raz
tę miłość, która już wygasła w nas,
spraw bym przeżył jeszcze raz.

Do Ciebie pieśnią wołam Panie,
do Ciebie wznoszę mój błagalny głos.
Ty  ptakiem, chlebem wszystkim jesteś dziś,
lecz kamieniem nie bądź mi..."






  

Friday, February 15, 2013

Poprawiacz humoru

Dawno nie było, nie? Dla zmyłki tym razem niemuzyczny... a nawet dwa... i z mottem...

"... śmiechu mi trzeba na te dziwne czasy
śmiechu zdrowego jak źródlana woda..."

... dobrawionego szczyptą abstrakcji





nice :))))

Sunday, January 20, 2013

Niespodzianka


Od jakiegoś już czasu na jacht schodzę, a nie wchodzę. Woda opadła tak bardzo, że krawędź nadbrzeża jest na wysokości dachu kabiny, a to oznacza, że kiedy wchodzę (schodzę) na jacht, to patrzę w dół. Wracałem dzisiaj z zakupów, stanąłem na krawędzi nadbrzeża, spojrzałem w dół i ... mało nogi nie złamałem, bo z wrażenia zapomniałem co robię. Czyli, że schodzę i powinienem patrzeć gdzie zeskoczę. A zapomniałem co robię, bo zobaczyłem to:


Widzicie? Róża! Na kole ratunkowym, w poprzek drabinki.

Cały czas się zastanawiam, kto ją zostawił. Raczej nie mam lokalnej wielbicielki, bo nie przypominam sobie, żebym choć raz rozmawiał z jakąś lokaleską. Hmm... Właśnie mi przyszło do głowy, że to może być facet. No, osobnik płci męskiej... Podejrzewam, że to Alexia, Greczynka która mieszka 200 metrów w górę reki. Opiekowałem się jej barką w czasie powodzi i może tak dziękuje. 

Ale wiecie co?  Mam nadzieję, że to była przypadkowa osoba. Mam nadzieję, że ktoś zupełnie obcy przechodził tędy z bukietem kwiatów i zostawił jeden jako wyraz sympatii. Za co? A może za nic... A może za to, że chciało mi się targać morski jacht ponad 100 km w górę rzeki? Może tak go to rozweseliło, że postanowił i mnie umilić dzień? Jedno jest pewne - udało mu się :)) Dawno nie było mi tak miło :))

Lubię powtarzać, że jak ktoś stara się robić rzeczy niezwykłe, to mu się rzeczy niezwykłe przytrafiają. Mam dowód na prawdziwość tego twierdzenia :)

Ps) Trzeci post w ciągu trzech dni! Rozpasanie normalnie...

Friday, January 18, 2013

Ty w tym naprawdę śpisz?!

- Ty w tym(!) naprawdę śpisz?!

Popatrzyłem do góry i przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wyleźć na brzeg i nie kopnąć go w tyłek za to "tym". Ale jak zobaczyłem autentyczne przerażenie malujące się na twarzy, to mi od razu przeszło i tylko uśmiechnąłem się pod nosem. Tłumaczenie, co to jest to "to", mijało się z celem.

- Nie tylko śpię. Ja tu mieszkam, to jest mój dom. 

A potem była seria pytań, które zaczynam powoli przewidywać, im dalej w czas idzie to moje mieszkanie na jachcie. To jest nawet przyjemne i "lekutko" łaskocze moje ego, ale zaczyna mi brakować sprawnego silnika. Chociażby po to, żeby się przestawić w jakieś krzaki, kiedy mnie zmęczą takie rozmowy. Tak na tydzień, potem mógłbym wrócić do cywilizacji. Części są (cudem kupione) więc może niedługo...

Wyszedłem na górę, żeby zrobić zdjęcie i jak popatrzyłem na okoliczności przyrody dookoła mnie, to pomyślałem sobie, że dla mieszczucha faktycznie mogę wyglądać jak ktoś, kim natychmiast powinna się zająć opieka społeczna. 



Żeglować się zachciało, cholera jasna!!!

A jacht przysypany śniegiem wygląda nieporządnie :)))


Thursday, January 17, 2013

Iskierki w popielniku

Dawno temu, w czasach kiedy zagraniczne rejsy były dla mnie tak samo egzotyczne jak lot na Marsa, zaczytywałem się jedną książką. No, wieloma ale ta należała do ulubionych. "Na małych statkach wśród piaszczystych ławic" Maurice'a Griffiths'a. Opowieści o zimowym, weekendowym żeglowaniu w ujściu Tamizy, o kotwicowiskach gdzieś, gdzie tylko foki wpadały w odwiedziny, o nocach spędzonych przy wesoło trzaskającym w piecyku ogniu, rozgrzewającym po grudniowym sztormie, były jak nie z tego świata. Ja siedziałem w zapadłym PRL'u i co najwyżej mogłem sobie na Mazury pojechać. Które zresztą bardzo lubię.
Dziś siedzę na jachcie zacumowanym do nabrzeża średniowiecznego miasteczka na Tamizą, jest styczeń, zimno jak w psiarni, za oknem właśnie zaczął padać śnieg, a ja wgapiam się w wesoło trzaskający w piecyku ogień. 

Niezły numer...